Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Cal pochylił się nad nią i wolno, żeby dać jej dosyć czasu na odwrócenie głowy, gdyby tego nie chciała, pocałował ją w usta. I jeszcze raz. Za drugim razem cicho jęknęła. Po długiej chwili właśnie ona przerwała pocałunek. - Chyba nie powinniśmy tego robić, Cal. - Dlaczego? - Nigdy nie myślałam o tobie w ten sposób. W wyobraŽni przeżywał raz jeszcze pocałunek. Wilgotna słodycz jej oddechu, sposób, w jaki rozchyliła dla niego zęby, mimowolny dŽwięk, jaki wydobył się jej z gardła. Ich ciała nie dotykały się nawzajem, a dŽwięk mógł być jedynie spowodowany chęcią odepchnięcia go. - Jestem wdową. Mam kłopoty. Ty jesteś chłopcem bez... Ktoś mógłby zostać zraniony i żałować tego. Ciągle mam wyrzuty sumienia wobec Roberta. - Pocałunek przełamał zaklęcie, wstała, mówiąc, że lepiej zacznie już zmywać naczynia. Chciałaby się także wykąpać i ma co nieco do prasowania. Cal pomógł wytrzeć naczynia oniemiały z rozczarowania i słuchał jej słów. - Wyrzucasz mnie - powiedział. - Nie, wcale nie. Robię jedynie sensowną dla nas obojga rzecz. Cal pomyślał o ekstra makijażu, odświętnym stroju, obiedzie ze świecami, jej dłoni na swoim udzie. Czy było to po prostu tylko kobiece, czy też prowokowała go? - Powiem ci teraz, co robią z cielętami. Rozcinają je ostrym drutem. Weterynarz wkłada drut w krowę i rozcina cielę, nim się urodzi. Więc rodzi się w kawałkach. Marcella całym ciężarem wsparła się o zlew i przemówiła nie odwracając głowy: - Chcesz mnie wprawić w przygnębienie? - Przepraszam - powiedział Cal - ale sądziłem, że powinnaś to wiedzieć. - Nie, nie sądziłeś. Zachowałeś się jak szczeniak i próbowałeś mnie zranić. - Odwróciła się ku niemu. Twarz miała pobrużdżoną. - Cal, proszę cię, nie bądŽ taki. - Bawił się bezmyślnie ścierką do naczyń i mówił, jak mu okropnie przykro. Kiedy wychodził, ujęła w obie dłonie jego twarz i pocałowała go tkliwie w same usta. - Cal, jesteś moim przyjacielem. Nie bądŽ taki nieszczęśliwy. To naprawdę jedyna rozsądna rzecz, jaką możemy zrobić. Chociaż wiedział, że Marcella ma zamiar wziąć kąpiel, to zamiast wspiąć się na dach, pomaszerował do "Stray Inn", wydusił z barmana kredyt i po cichu upił się w czasie, jaki pozostał do zamknięcia pubu. W tym tygodniu Cal był zajęty naprawianiem płotów w odległym krańcu farmy. Było zimno i mokro, ale niewiele go to obchodziło. Myślał o Shamie'm i zastanawiał się, jak on się czuje. POwinien zaryzykować pójście do miasta, aby go odwiedzić. Czy przygnębienie i nieszczęście to to samo? Cal miał wewnętrzne przekonanie, że Shamie jest chory, podczas gdy on sam cierpiał na coś, co w końcu przeminie, jeśli przez dłuższy czas nie będzie na to zwracał uwagi. Cal był po prostu chory na siebie. Gdy jego ręce, czerwone i błyszczące, ciągnęły drut, po nosie i brodzie spływał nieustannie deszcz. Uśmiechnął się, kiedy sobie uprzytomnił, że znajduje się poza granicami farmy i odgradza się od niej. Wieczorem siedział w chacie próbując czytać książki pożyczone mu przez Marcellę. Wymyślił tysiąc wymówek, dzięKi którym mógłby wstać i pójść do domu, by ją zobaczyć - ale nie mógł się na to zdobyć. Całymi godzinami leżał na łóżku gapiąc się w pustkę, wsłuchany w syczenie lampy olejowwej. Wszystko, co robił, aby się czymś zająć, przeciągał do granic możliwości. Przycementował dwie obluzowane płytki kominka, przytrzymując je w odpowiedniej odległości od siebie zapałkami, i to zajęło mu cały wieczór. Następny spędził na wlewaniu między nie zaprawy. W środę zmieniła się pogoda. Rankiem, kiedy szedł przez dziedziniec, wszędzie widniał szron. PObielały pola; obejrzawszy się zobaczył własne ślady, gdy zdążał do miejsca, w którym przerwał grodzenie. Koło południa zaczął sypać śnieg, z początku delikatnie, jakby się snuł dym, potem z szaroniebieskiego nieba spadały ciężkie płatki. Cal pracował odwrócony plecami do kierunku wiatru, ale śnieg wirował wokół niego, unosząc się w górę i w dół. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł, że prócz najbliższego żywopłotu nic nie było widać. śnieg zaczął już pokrywać grubą warstwą trawę, pobielił część słupów ogrodzenia. W końcu Cal poddał się i począł z trudem iść w drogę powrotną; buty miał ośnieżone. Dunlopowi oznajmił, że myślał, iż umrze z zimna. Rozpalił ogień na kominku i zdjął ubranie, rozwieszając je na ramie kominka i na oparciach krzeseł; parowało. W pomieszczeniu, w którym był skład mebli, znajdowała się rolka wykładziny dywanowej, więc resztę popołudnia spędził krając ją w paski i utykając wokół okien i drzwi, żeby nie wiało. W dalszym ciągu padało, nieprzerwany strumień płatków wirował w kierunku ziemi. Zobaczył, że Ford przyjechał wcześniej do domu. Musiano zwolnić zawczasu Marcellę w obawie, że potworzą się zaspy. Dunlop także wcześniej odjechał. Cal podgrzał sobie puszkę fasoli i opiekał kolejne kromki chleba nad ogniem kominka. Przysnął, a kiedy się obudził, było już ciemno. Przetarł okno i wyjrzał na dwór. Pomiędzy chatą a światłami domu na farmie szalała zadymka. Było po ósmej i ogień zgasł. Dygocząc z zimna rozdmuchał żar do czerwoności, podłożył parę drobnych szczapek, na to wszystko polana. Przysunął krzesło bliżej ognia i oparł stopy o ramę kominka. Wiedział, że po takiej długiej drzemce czeka go bezsenna i pełna wyrzutów sumienia noc. Rozległo się pukanie do drzwi; wiedząc, kto to, ociągał się z odpowiedzią. - Czy Cal wyjdzie się pobawić? - Na progu stała Marcella otulona szalem, w rękawiczkach, czapce i krótkim kożuszku. NOgawki dżinsów wepchnęła głęboko w cholewki skórzanych botków. Na jej brwi leżał topniejący płatek śniegu. - Nie, nie wyjdzie - odparł. - Za to ty wejdŽ do środka. - Czy nie jest wspaniale? - Cal kiwnął potakująco głową, łaskawie się z nią zgadzając. - Myślisz, że nas zasypie? - Jeżeli tak dłużej popada, to bardzo prawdopodobne. - Niech więc pada, nie sądzisz, że i ich może śnieg odciąć? - Kiedy mają wrócić? - Jutro. TEściowa dzwoniła, by powiedzieć, że wszystko jest w porządku i że jutro go wypuszczają