Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Odczuwal to jako nieuzasadniona strate. Uswiadomil sobie, ze zaczal sie do niej przywiazywac. Mary byla zywa istota, czy byla Ziemianka, czy nie. Przynajmniej nie przegralismy wojny z jakimis cieniami, przegralismy z autentycznymi zywymi organizmami. Troche mu to poprawilo samopoczucie. - Mozemy ruszac do Muzeum Sztuki Nowoczesnej? - spytala Mary dziarsko, z usmiechem. Pózniej, w Instytucie Smithsona, po obejrzeniu samolotu Lindbergha z 1927 roku i niesamowicie starozytnej maszyny braci Wright - wygladala, jakby miala przynajmniej milion lat - dostrzegl eksponat, który spodziewal sie zobaczyc. Nie mówiac nic Mary - byla pochlonieta studiowaniem gabloty z kamieniami pólszlachetnymi w ich naturalnym, nie szlifowanym stanie - oddalil sie i po chwili stal przed eksponatem zatytulowanym ZOLNIERZE Z PROXIMY, ROK 2014. Za szklana tafla zastygli trzej proxmenscy zolnierze, z czarnymi pyskami zaplamionymi smarem i krwia, z bronia gotowa do strzalu, w improwizowanym bunkrze z resztek transportera opancerzonego. Obok zwisal bezwladnie zakrwawiony sztandar. Byl to ostatni punkt oporu pokonanego wroga. Te istoty musialy sie poddac albo zginac. Wokól stala gapiac sie gromadka zwiedzajacych. - Jak zywe, co? - odezwal sie Milt Biskle do najblizszego. - Bardzo - powiedzial starszy, siwowlosy mezczyzna w okularach. - Czy byl pan na froncie? - spytal patrzac Miltowi w oczy. - Jestem rekonstruktorem - odparl Milt. - Inzynierem Strefy Zóltej. - Ach tak - mezczyzna spojrzal na niego z szacunkiem. - Ale ci Proxmeni groznie wygladaja, co? Prawie, jakby mieli za chwile wyskoczyc z tej gabloty i walczyc z nami na smierc i zycie. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Trzeba im przyznac, ze dzielnie sie bronili. - Te ich pistolety przyprawiaja mnie o gesia skóre. Sa az nazbyt realistyczne - wtracila siwa, sucha zona mezczyzny i z dezaprobata odeszla. - Ma pani racje - powiedzial Milt Biskle. - Wygladaja przerazajaco prawdziwie, bo sa prawdziwe. - Tutaj nie bylo sensu wysilac sie na tworzenie iluzji, bo autentyki znajdowaly sie pod reka, latwo dostepne. Milt dal nura pod bariera ochronna i kopniakiem roztrzaskal szybe gabloty, która z wielkim brzekiem roz-sypala sie w deszcz okruchów. Kiedy nadbiegla Mary, Milt wyrwal bron jednemu z zastyglych Proxmenów i wymierzyl ja w strone Mary. Stanela dyszac gwaltownie. Patrzyla na niego w milczeniu. - Jestem gotów pracowac dla was - powiedzial Milt trzymajac fachowo pistolet. - Ostatecznie, jezeli moja rasa nie istnieje, nie moge rekonstruowac swiatów dla niej, nawet ja to rozumiem. Ale chce znac prawde. Pokaz mi prawde, a bede nadal wykonywac swoja prace. - Nie, Milt - powiedziala Mary. - Gdybys poznal prawde, nie móglbys zyc i pracowac. Skierowalbys te bron przeciwko sobie. - Mówila spokojnie, nawet ze wspólczuciem, ale oczy miala szeroko otwarte, czujne. - W takim razie zabije najpierw ciebie, a potem siebie. - Zaczekaj - zamyslila sie. - Milt... to jest takie trudne. Nie wiesz absolutnie nic i spójrz, w jakim jestes stanie. Wyobraz sobie, jak bedziesz sie czul, kiedy zobaczysz, jak twoja planeta wyglada naprawde. Ja ledwo moge to wytrzymac, a ja jestem... - Zawahala sie. - Powiedz to. - Ja jestem tylko - to slowo nie chcialo jej przejsc przez gardlo - przybyszem. - Wiec mam racje. Powiedz to na glos. - Masz racje, Milt - westchnela. Zjawili sie dwaj umundurowani straznicy z bronia. - Nic sie pani nie stalo, miss Ableseth? - Na razie nie - powiedziala Mary nie spuszczajac wzroku z Milta i jego pistoletu. - Zaczekajcie - polecila straznikom. - Tak jest. - Straznicy staneli, nikt sie nie ruszal. - Czy jakies ziemskie kobiety przezyly? - spytal Milt. - Nie - odpowiedziala Mary po chwili. - Ale my, Proxmeni, pochodzimy, jak wiesz, z tego samego gatunku co wy. Mozemy sie wiec krzyzowac. Czy to cie pociesza? - Jasne - powiedzial. - Bardzo. - Mial teraz ochote strzelic sobie w leb bez dalszej zwloki. Tylko z najwiekszym wysilkiem oparl sie impulsowi. Wiec jednak mial racje; tam, na Lotnisku Numer Trzy na Marsie, to nie byla Fay. - Posluchaj - zwrócil sie do Mary Ableseth - chce wrócic na Marsa. Przylecialem tutaj, zeby sie czegos dowiedziec. Dowiedzialem sie i teraz chce wracac. Moze zwróce sie znów do doktora DeWintera, moze bedzie mógl mi pomóc. Masz cos przeciw temu? - Nie. - Chyba rozumiala, co on czuje. - Ostatecznie cala twoja praca wiaze sie z tamtym miejscem. Masz prawo do powrotu. Ale wczesniej czy pózniej bedziesz musial zaczac prace tutaj, na Ziemi. Mozemy poczekac rok, nawet dwa. W koncu jednak Mars zostanie zasiedlony i bedziemy potrzebowac przestrzeni zyciowej. A tutaj, jak sie sam przekonasz, bedzie duzo trudniej. - Spróbowala sie bezskutecznie usmiechnac; zauwazyl jej wysilek. - Przykro mi, Milt. - Mnie tez - powiedzial Milt Biskle. - Do diabla, zrobilo mi sie przykro, kiedy zwiadl mój wug. Juz wtedy znalem prawde. Nie musialem sie domyslac. - Pewnie cie zainteresuje, ze inzynier Strefy Czerwonej, Cleveland Andre, wystapil na zebraniu zamiast ciebie. I przekazal inzynierom twoje podejrzenia dodajac swoje. Przeglosowali wyslanie tu, na Ziemie, oficjalnego delegata dla zbadania sprawy. Jest teraz w drodze. - Interesuje mnie to - powiedzial Milt - ale nie ma to wiekszego znaczenia. Nic to nie zmienia. - Odlozyl bron. - Czy moge teraz wrócic na Marsa? - Czul zmeczenie. - Powiedz doktorowi DeWinterowi, ze wracam. - Powiedz mu, pomyslal, zeby przygotowal wszystkie techniki psychiatryczne, jakie ma w zanadrzu, bo bedzie ich potrzebowal. - A co z ziemskimi zwierzetami? - spytal. - Czy ich formy przetrwaly? Co z psami i kotami? Mary spojrzala na strazników, przebiegl miedzy nimi blysk porozumienia. - Moze jednak spróbujemy - powiedziala. - Co spróbujecie? - spytal Milt. - Pokazac ci