Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Prócz tych ludzi byli jeszcze inni, ci, którzy nas żegnali. Tych było znacznie więcej - około czternastu miliardów. Ludzie ci zgrupowali się przed miliardami aparatów ŁS (Łączność Świata), znajdujących się w większości mieszkań globu ziemskiego. Łączyły one w sobie funkcje radia, telewizji, telegrafu i telefonu. Za pomocą bardzo prostego kodu wywoławczego można było porozumieć się z każdym zakątkiem świata i z każdym człowiekiem, który tam przebywał. Przeżywaliśmy niezwykle uroczyste chwile. Widziała nas i słyszała dosłownie cała ludzkość, wszystkie kontynenty. Odbicia nasze i słowa docierały również przez przestwór kosmiczny do wszystkich planet, gdzie zamieszkiwali już ludzie. Być może niejedno serce ściskało się na nasz widok. Czy powrócimy? Tylu już przecież nie wróciło. - Czekamy na wiadomości od was - kończył swe przemówienie prezydent Callado - i na wasz pomyślny powrót. Jesteśmy pewni, że dzieło swe doprowadzicie do końca i znajdziecie sposób porozumienia się z Marsjanami. Podchodził kolejno do każdego z nas i przypinał nam do piersi Złotą Odznakę Astronautyczną. Dla zdobycia tego odznaczenia niejeden człowiek chętnie narażał swoje życie. Każdy z nas mógł powiedzieć na pożegnanie kilka słów do mikrofonów połączonych ze wszystkimi aparatami ŁS. Kiedy przyszła kolej na mnie, pożegnałem najpierw matkę i ojca, potem wszystkich ludzi, a następnie moją dziewczynę, która ma oczy zielonkawe i zawsze uśmiechnięte usta. Prezydent Callado zaczął schodzić z naszego podium. Orkiestra zagrała Hymn Ludzkości. Majestatyczne dźwięki podchwyciły i poniosły przed siebie elektrofony. Każdy ton przez nie podany potężniał i szlachetniał. Rozległy się salwy baterii atomowych. Niezmierzony tłum ludzi zafalował jak łany dojrzewającego zboża, podchwycił melodię i zaśpiewał znane nam dobrze i zawsze wzruszające słowa hymnu. Admirał Hill ujął drzewce błękitnego sztandaru i stał nieruchomo, my zaś po kolei wchodziliśmy przez właz do wnętrza rakiety. Rozległa się muzyka dzwonów. Wielkie i małe młotki elektryczne uderzały w tysiące dzwonów i dzwonków. Na instrumencie podobnym do organów grał jeden z mistrzów tej muzyki. Słuchaliśmy wstrząsających dźwięków Symfonii Kosmicznej. Zatrzymałem się na sekundę i rzuciłem na plac ostatnie spojrzenie. Widziałem morze świateł, mrowie małych figurek powiewających kolorowymi szalami. Zdawało się, że czarodziejska mgła unosi się nad nimi. Wystrzelały w niebo błękitne ognie i spadały na ziemię jak złote gwiazdy. Noc była ciemna, bo słońca heliosowe wygaszono na czas naszego odjazdu. Z dala, nad lotniskiem, migotały podłużne smugi świateł, podobne do błysków meteorów. Były to okna wielkich statków powietrznych, które co chwila skądś nadlatywały i gdzieś odlatywały. Na wschodzie zaczynał się pierwszy, jeszcze nieśmiały, różowawy brzask. Mijając ramy włazu poczułem, że coś mnie ściska za gardło i mgła przesłania oczy. Chrząknąłem głośno kilka razy, aby zdławić i ukryć te objawy słabości. II Właz został zamknięty. Piloci kierujący "Glorią" udali się na swoje stanowiska; inni wraz z admirałem weszli do kabiny nawigacyjnej. Rakieta była oświetlona luxluminem. Światło to niczym nie różniło się od słonecznego, jednakże nie grzało. Do tego celu służyły inne urządzenia. Było cicho, ciepło, spokojnie. Admirał stanął przed tablicą rozdzielczą. Wielka ilość różnych aparatów i przyrządów jarzyła się najrozmaitszymi kolorami. Światła zapalały się i gasły lub przygasały, mrugały, pulsowały i drżały. "Glorią" można było zarządzać i kierować niezwykle łatwo. Stojąc przy tej tablicy, jeden człowiek mógł doskonale panować nad rakietą. Znał się na tym każdy z nas. Niektórzy zgromadzili się tuż przy tablicach rozdzielni, inni stanęli przy dalszych aparatach mierniczych i wskazujących, byli też tacy, co w zamyśleniu siedli w głębokich fotelach. Ta kabina, obszerna i wygodna, oraz przylegająca do niej kabina przelicznikowa, w której znajdowały się aparaty liczące i sterujące, to były jakby dwa wiecznie żywe i pulsujące serca naszego pojazdu kosmicznego, albo też, jak kto woli, tu koncentrował się cały mózg mechaniczny wielkiej i mądrej maszyny. Powierzyliśmy jej swoje życie. Miała nam zastępować Ziemię, naród i domy rodzinne. Prawie wszystkie jej czynności były doskonale zmechanizowane, a zespoły niezwykle sprawnych automatów zarządzały poszczególnymi działami i oddziałami. Admirał odwrócił się w naszą stronę i podniósł rękę do góry. Zafalował na nim, jakby nagłym wichrem zmięty, jego błękitny, metanylonowy kombinezon; głowa je go zapłonęła jak ogień rudawym kolorem. - Koledzy! - zawołał. - Odlot! Dźwignię ruchu przesunął na pierwszą fazę i na dolnych piętrach rakiety wszczął się odległy hałas, zupełnie taki, jakby liczne krople deszczu uderzały o mocno napięty, brezentowy dach namiotu. Drobne, szybkie drżenie przebiegało przez kabinę. - Za minutę oderwiemy się od ziemi - oświadczył admirał. Jeszcze dalej przesunął dźwignię ruchu. Stopniowo wchodziły do akcji dalsze zespoły dysz wylotowych
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Bywaj|e nam, druhu ozwaB si przyjaznie Czcibor, gdy ]Vtieszko daB znak, aby kmie podszedB bli|ej opowiadaj, co[ widziaB i zdziaBaB! KrzesisBaw pomieszany i zawstydzony obecno[ci ksi|t podszedB do stoBu i bez sBowa poBo|yB przed Mieszkiem Hodonowe pismo, które uprzednio jeszcze idc za klucznikiem dobyB ze swego woreczka
- Jasne, że jest jeszcze off Broadway, a nawet off off Broadway, lecz to już inna cywilizacja...
- Więc przyszliście pieszo z braku pieniędzy? NIEZNAJOMY Taak! MATKA (uśmiecha się) I pewnie nic nie jedliście? NIEZNAJOMY Taak! MATKA Bardzo pan jeszcze...
- Anu zaryczał z wściekłości, kiedy zniszczono czołg z „Transhara”, lecz jego gniew wzmógł się jeszcze, kiedy czołg wroga zajął pozycję, która obejmowała także rampę...
- Bywają rafy o kształcie piramidy — pojedyncze szczyty sterczące znad wody; inne mają formę koła złożonego z wielkich kamieni; inne jeszcze tworzą korytarze...
- Gdy Rikki przybył do domu, wyszedł na jego spotkanie Teodorek wraz ze swym tatusiem i mamusią (wciąż jeszcze bladą, bo niedawno dopiero ocucono ją z omdlenia) i wszyscy troje...
- Tego motylstwa, uroku i uroków jej wietrznego życia i tego, że nie pocałowałam się jeszcze nigdy poza jedynym razem - ze studentem tak nieśmiałym, tak chorobliwie...
- Pytacie, dlaczego ta trzecia i ostatnia bajka nie jest o moim trzecim dziecku, o OleDce? No a jak|e mo|e by o niej? Przecie| ona, biedactwo, nie ma jeszcze ani jednego zba
- Do przyjęcia zachodnioeuropejskiego systemu konstytucyjnego i parlamentarnego Turcja jeszcze nie dojrzała, toteż kiedy konstytucja nie spełniła swego zadania...
- - Ja to mówię - odrzekł pan Porter niezbyt pewnym tonem i jeszcze raz pogłaskał córkę, tym razem po jej długich lśniących włosach o barwie świeżo wyłuskanego kasztana...