Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

*#* Najpilniejszym problemem były miejsca do spania. Wszystkie stare doły wypełniły się po brzegi błotnistą wodą. Nie mieliśmy ani siekier, ani pił, ani żadnego sprzętu saperskiego. Wysłaliśmy patrole do ruin najbliższej wioski na poszukiwanie gwoździ i jakiejś siekiery... Kilka metrów poniżej wierzchołka wykopaliśmy doły pod budowę ziemianek, zaopatrując je w kanały do odprowadzania wody deszczowej. Zdołaliśmy wbić w ziemię kilka pali i ułożyć na nich trzy warstwy pni, które przykryliśmy metro- 38 Przekleństwo francuskie. 132 FRONT WSCHODNI 1941-1945 wą warstwą ziemi. Ten prowizoryczny dach mógł nas osłonić przed odłamkami, woda jednak bez trudu przesiąkała. W środku tych pustelniczych szałasów powbijaliśmy w ziemię półmetrowe kołki, na nich rozkładaliśmy gałęzie, które służyły nam za materace. Przez całą noc woda wpływała do tych podziemnych schronów; rano stała na wysokości dwudziestu, trzydziestu centymetrów. Topiliśmy w niej wszy. Mogliśmy wyciągać je garściami spod kurtek albo spomiędzy nóg. Wrzucaliśmy je do chlupiącej pod gałęziami wody. Nie zmienialiśmy bielizny od dwóch miesięcy. Mieliśmy na sobie niewyobrażalne ilości robactwa. Pewnego ranka rozebrałem się na wietrze i za jednym posiedzeniem zabiłem przeszło siedemset insektów. Nasze wełniane ubrania była nimi dosłownie naszpikowane: siedziały upakowane jak ziarna kukurydzy, jeden obok drugiego. Mogliśmy się ich pozbyć jedynie wieszając swetry tuż nad ogniskiem: wtedy setki wielkich białawych wszy przeskakiwały na inne części umundurowania. Strząsaliśmy je na rozgrzaną blachę: strzelały i wybuchały jak petardy. Pod koniec operacji cała blacha błyszczała od wytopionego tłuszczu. *** Wezbrany Pszysz zamienił się w wezbraną rzekę i w ciągu jednej noc dotarł do podnóża naszej góry, zamieniając łąki w błotnisty zalew, nie do sforsowania w bród, po którym pływały nabrzmiałe trupy bolszewików, unoszone nurtem. Nasze kuchnie polowe zostały zatrzymane u stóp wysokiej skarpy. Zalała je woda. Następnego dnia widzieliśmy już tylko metalowe rury kominów i głowy kilku koni, które gdzieniegdzie jeszcze walczyły z nurtem. Zdołaliśmy je wyciągnąć, ale padły z wyczerpania i głodu na stoku. Ta obrzydliwa padlina rychło stała się podstawą naszego wyżywienia. Nie docierały już do nas żadne dostawy żywności, ponieważ mosty ustawione przez saperów zostały porwane, jak źdźbła słomy przez rwący nurt, głęboki na dwa do trzech metrów. Przez tydzień żywiliśmy się ubłoconym mięsem, które wycinaliśmy nożami z wychudzonych zadów padłych koni. Tak, jak się trafiło, odcinaliśmy kawałki czegoś, co trudno było nazwać mięsem i połykaliśmy to na surowo, bez solenia. Uratowaliśmy kilka czarek mąki: wymieszaliśmy ją z deszczówką i zrobiliśmy kilka naleśników. Najmniejszy ogień mógł narazić na niebezpieczeństwo cały odcinek. Góra zrzuciła prawie wszystkie liście. Czerwoni czatowali na nas. Każda, nawet najwęższa, smuga dymu, rozwiewająca się nad szczytem, kosztowała nas natychmiast trzydzieści albo czterdzieści granatów. W ziemiankach nie można było wytrzymać od dymu, wyciskał z oczu łzy wielkie jak groch. Trzeba było szybko gasić ognisko. PIECHOTĄ NA KAUKAZ 133 Byliśmy przemoczeni i wygłodzeni. Spaliśmy w zalewanych wodą obrzydliwych norach. Rychło zaatakowały nas wszelkiego rodzaju choroby. Epidemia żółtaczki opanowała nasz odcinek: każdego ranka z dziur wychodził sznur żołnierzy rozpalonych gorączką, o niewiarygodnie żółtych twarzach. Kiedy tylko odbudowano prowizoryczny most, ewakuowano ich na tyły. Zaledwie w ciągu kilku tygodni z gór Kaukazu zeszło przeszło dwanaście tysięcy chorych na żółtaczkę. Każdego z nas dopadła żółtaczka, zapalenie płuc i dziesięć innych przypadłości. Topniały stany oddziałów. Bardzo szybko straciliśmy połowę naszych ludzi. Trzeba było jednak wykonywać zadania i do końca dźwigać jarzmo, spędzać niekończące się godziny na obserwacji wroga, ostrzeliwać Sowietów z karabinów i pistoletów maszynowych, kiedy podchodzili w pobliże, albo przenikali pomiędzy stanowiska, oddalone od siebie o pięćdziesiąt do stu metrów. Każdej nocy nasze patrole podchodziły ku lisim norom Czerwonych. To było wyczerpujące zadania. Mimo to, nasi żołnierze upodobali sobie te wyjątkowo niebezpieczne wyprawy. Jeden z takich patroli, zaskoczony o świcie przez Sowietów i zdziesiątkowany serią z broni maszynowej, wrócił bez szefa grupy niejakiego Dubois. Dostał niedaleko rzeki. Myśleliśmy, że zginął. W nocy, na stromych skałach, które oddzielały nas od wroga, usłyszeliśmy wołanie o pomoc po francusku. Dwóch ochotników zeszło na dół wąwozu i przyprowadziło „poległego". Prawdę mówiąc, niewiele brakowało by nie powrócił. Kiedy kula rozszarpała mu ramię, stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero długo po walce. Nie miał szans, żeby za dnia wspiąć się po zboczu. A poza tym nie chciał stracić okazji, żeby co do joty wypełnić otrzymany rozkaz ustalenia pozycji sowieckich