Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

A ja na nic nie liczyBem, jak ju| panu powiedziaBem. Za jaki[ czas pojawiBa si sarna. Nie wierzyBem, |e prawdziwa. PatrzyBem i nie wierzyBem. Pomy[laBem, mo|e mi si [ni, bo gdzie[ tak w tym miejscu, jak kuchnia byBa. W dodatku spokojna, ufna, rzadko takie spokojne, ufne sarny si widzi. StaBa, jakby nic jej nie byBo w stanie spBoszy. MusiaBa by gBodna, zaczBa pyskiem w [niegu grzeba. My[laBem, czyby jej kartofli nie wyrzuci, mo|e by przyszBa bli|ej do mnie. Ale nie daBem rady odepchn wicej drzwiczek. I nagle, nic jej nie spBoszyBo, po prostu zniknBa. Wie pan, gdy czBowiek patrzy tak tylko na [nieg, jeszcze przez szpar, inaczej si wszystko dzieje. A nawet co innego si zazwyczaj dzieje, ni| gdy [niegu nie ma. MiaBem oko wetknite w t szpar i niczym w fotoplastiko-nie pokazywaBy mi si jak gdyby bo|onarodzeniowe pocztów- 225 ki. Na przykBad tam, gdzie byB pokój, pokazaBa mi si raz choinka, obwieszona [wieczkami. A tak jasno si paliBy, |e a| dookoBa noc si robiBa, mimo |e byB dzieD. Albo nagle gwiazda gdzie[ za las zaczBa spada z nieba, wielka, rozjarzona, ze [wietlistym ogonem. MusiaBem oko wyj ze szpary, bo nie daBo si dBugo na ni patrze. To znów którego[ dnia, widz, id trzej królowie. Jak poznaBem, |e królowie? Mieli korony na gBowach. WygldaBo, |e zabBdzili, bo co uszli kawaBek, zawracali i szli w inn stron. Raz z ojcem pojechaBem na jarmark i weszli[my do sklepu po zeszyty. Le|aBy pod szkBem takie pocztówki, midzy innymi trzej królowie, jak przez [nieg id, a kto[ ich kieruje, |e nie tam, ale tam. Nie mogBem oczu oderwa. Pierwszy raz widziaBem, |e s takie pocztówki. Odwa|yBem si nawet spyta sprzedawcy, co si z nimi robi. - WysyBa si - powiedziaB. ZaczBem mczy ojca: - Tata, kupmy jedn, wy[lemy. - A do kogo? - PocignB mnie ze zBo[ci za rk. Nie mamy do kogo. Wszyscy s na miejscu. Kiedy[ dzwonek u saD zadzwiczaB, przywarBem okiem do szpary. Coraz gBo[niejszy, gBo[niejszy, najwyrazniej zbli|aB si w moj stron. Nagle zaczB si oddala, a| caBkiem ucichB. I nie zobaczyBem ani saD, ani kto na saniach jechaB. Raz znów pojawili si koldnicy. Szli gsiego, jeden za drugim, ledwo nogi wycigali z tego [niegu. Na przedzie szBa gwiazda, za ni król Herod, marszaBek, {yd, stra|, na koDcu diabeB. ZdziwiBo mnie, |e [mierci nie ma. Pomy[laBem, kto bdzie [cinaB Herodowi gBow? Ale mo|e byBa, tylko ona biaBa, [nieg biaBy i nie odró|niaBa si. Jak nie odró|nia si nieraz snu od jawy. 226 Pan Robert, odkd poznali[my si, przysyBaB mi na ka|de Bo|e Narodzenie jedn z takich pocztówek, a ja jemu. Wybierali[my takie wBa[nie, z choinkami, koldnikami, trzema królami i tym podobne. On mi wybieraB nieraz takie, |e w |yczeniach jednocze[nie podkpiwaB sobie z nich. PrzesyBam panu, co jeszcze zostaBo z naszej naiwno[ci, jak pan zobaczy na odwrocie. Na które[ Bo|e Narodzenie wybieraBem dla niego pocztówk, nagle zobaczyBem tak sam, jak wtedy, przez t szpar w drzwiczkach. DosBownie tak sam. Gwiazda za las spadaBa i [wiat przykryty byB [niegiem. KupiBem, kupiBem od razu znaczek, niemal w odruchu zaadresowaBem i wysBaBem. Nie do pana Roberta. Tutaj. Bez |yczeD