Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Większość kamieni leżała zaledwie kilka kroków od miejsca, z którego je rzucał. Do czasu, kiedy słońce wspięło się ponad głowy, Candotti pozbył się płaszcza i siedział teraz na plaży, obserwując Sandoza w milczeniu. Brat Edward, który stał przy nim, też spoglądał w tamtą stronę. Łzy ściekające mu po pulchnych policzkach szyb- ko wysychały na wietrze od morza. Około dziesiątej, kiedy potłuczenia zaczęły już obficie krwa- wić, Candotti próbował przemówić do Sandoza. — Emilio, proszę cię, przestań. Już dosyć. Sandoz spojrzał na niego tak, jakby jeden z nich nie istniał. John zrozumiał, że nic się nie da zrobić prócz milczącego dawania świadectwa, i łagodnie odsunął brata Edwarda na bok. Dwie godziny później obaj dostrzegli, że za cenę straszliwego wysiłku Sandoz zrobił wyraźny postęp: palce były posłuszne coraz bardziej, kamienie częściej lądowały w wodzie, zamiast na piasku, a coraz to nowe rzędy zajmowały miejsce na skalnej półce. W końcu udało mu się rzucić raz za razem dwanaście kamieni, a każdy wpadł do wody dość daleko od linii załamywania się fal. Rozdygotany, z poszarzałą twarzą, Sandoz wpatrywał się w mo- rze przez chwilę, a potem ruszył ku nim i minął dwóch mężczyzn, którzy spędzili z nim ten ranek. Nie zatrzymał się, nawet na nich nie spojrzał, tylko rzucił w przestrzeń, nie wiadomo, czy do siebie, czy do nich: — Nie Magdalena. Łazarz. Jeśli Vincenzo Giuliani był poruszony tym, co ujrzał tego ranka z kamiennego balkonu, to na jego twarzy nie było ani śladu 1 wzruszenia, kiedy obserwował trzech mężczyzn wracających po 93 schodkach znad morza. Emilio potknął się dwukrotnie i upadł. Biała wściekłość, jaką płonął o świcie, już się wypaliła i zmieniła w groźną urazę, więc w milczeniu odrzucał pomoc, oferowaną mu przez Johna Candottiego i brata Edwarda. Żaden z nich nie miał pojęcia, że ojciec generał nie przebywa już w Rzymie. W rzeczywistości przybył do Neapolu przed nimi, zajął pokój sąsiadujący z pokojem Sandoza i czekał cierpliwie na przełom, który sam zaplanował. W XIII wieku dominikanie wystąpili z tezą, że skutek usprawiedliwia środki. Jezuici przejęli tę filozofię, zwie- lokrotniając środki i robiąc wszystko, co uznali za niezbędne w służ- bie Bogu, dla dobra dusz. W tym przypadku uznał, że lepsze będzie drobne oszustwo od bezpośredniej interwencji. Tak więc podpisał notę literą „V", wiedząc, że tylko Voelker tytułował Sandoza „do- ktorem". Reakcja Emilia zdawała się potwierdzać zarzuty, jakie stawiało Konsorcjum Kontakt wobec tego, co wydarzyło się na Rakhacie. Giuliani zablefował i wygrał: już sama możliwość, że Voelker wie, złamała kruchą samokontrolę Emilia. Wspięcie się na szczyt urwiska zajęło trzem mężczyznom aż pół godziny. Kiedy nadeszli, ojciec generał cofnął się w cień, czekając, aż znajdą się dość blisko, by nimi wstrząsnęły ciche i nieoczekiwane słowa. — Naprawdę, Emilio — powiedział suchym, znudzonym gło- sem — dlaczego nie potkniesz się jeszcze raz, na wypadek gdyby komuś umknęło znaczenie tej symboliki? Jestem pewny, że brat Edward medytował nad Golgotą przez całą drogę, ale ojciec Candotti to człowiek praktyczny i mógł być nieco rozkojarzony, bo już dawno minęła pora śniadania. — Dostrzegł, bez jakiejś wielkiej satysfakcji, że Sandoza znowu ogarnęła wściekłość, i ciągnął tym samym lek- kim, ironicznym tonem: — Proszę przyjść do mojego gabinetu za piętnaście minut. I proszę się oczyścić. Dywany w tym pokoju są dość cenne. Szkoda by było powalać je krwią. Człowiek, który dwadzieścia minut później wszedł do pokoju ojca generała, rzeczywiście był „oczyszczony", jak zauważył Giuliani, ale nie jadł nic od zwymiotowania ostatniej kolacji i nie 94 spał od wyczerpującej podróży z Rzymu do Neapolu. Był wosko- wo blady, a pod oczami miał fioletowe plamy. I tego ranka sam poddał się piekielnej próbie. Świetnie, pomyślał Giuliani. Nie zaprosił Sandoza, by usiadł, wolał, by stał pośrodku pokoju. Sam siedział nieruchomo zaolbrzymim biurkiem, rysując się ostro na tle światła z okna za jego plecami, z nieodgadniona twarzą. Prócz tykania starego zegara w pokoju panowała cisza. Kiedy ojciec generał w końcu przemówił, głos miał spokojny i łagodny. — Nie ma takiej postaci śmierci lub przemocy, której by nie zaznali jezuiccy misjonarze. W Londynie ich wieszano, rozciąga- no i ćwiartowano. W Etiopii patroszono ich żywcem. Irokezi palili ich na stosach. W Niemczech ich truto, w Tajlandii krzyżowano. W Argentynie głodzono ich na śmierć, w Japonii obcinano im głowy, na Madagaskarze topiono, w Salwadorze rozstrzeliwano. — Wstał i zaczął powoli krążyć po pokoju, stary nawyk z czasów, gdy był profesorem historii, ale zatrzymał się na chwilę przed szafą z książkami, aby wybrać z niej jakiś stary wolumin, który obracał w rękach, gdy mówił, znowu krążąc po pokoju, jednostaj- nym tonem, nie kładąc specjalnego nacisku na żadne ze słów. — Zastraszano nas. Obrzucano obelgami, fałszywie oskarżano, wię- ziono latami. Bito. Okaleczano. Gwałcono. Torturowano. I łamano. Zatrzymał się teraz przed Sandozem, dostatecznie blisko, by widzieć, jak mu błyszczą oczy. W twarzy Emilia nie zaszła żadna widoczna zmiana, ale cały drżał. — A my, którzy ślubowaliśmy czystość i posłuszeństwo — powiedział bardzo miękko, wpatrując się prosto w oczy Emilia — podjęliśmy decyzje, samotnie i bez poparcia, które przyniosły zgorszenie i zakończyły się tragedią. Tak, sami popełniliśmy straszliwe błędy, do których w naszej wspólnocie nigdy nie po- winno dojść. Spodziewał się nagłego wstrząsu, tego spojrzenia, które mówi, że oto nadeszła chwila prawdy. Przez chwilę pomyślał, że się omylił. Ale nie, ujrzał wstyd, tego był pewny, wstyd i rozpacz. — Myślałeś, że jesteś tym jedynym? Czy to możliwe, żebyś 95 był tak hardy? — zapytał tonem pełnym zdziwienia. Sandoz zamrugał szybko oczami. — Myślałeś, że jesteś tym jedynym, który zastanawia się, czy to, co robimy, warte jest ceny, jaką za to płacimy? Czyżbyś szczerze wierzył, że tylko ty jeden, spośród tych wszystkich, którzy odeszli, utraciłeś Boga? Czy myślisz, że mielibyśmy nazwę dla grzechu rozpaczy, gdybyś tylko ty jeden jej doświadczał? Musiał przyznać, że Sandoz był dzielny. Nie odwracał wzro- ku. Giuliani zmienił taktykę. Usiadł ponownie za biurkiem i pod- niósł laptop