Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Tata i Stan Maine szli do przystani w Bay Point, przy której podskakiwało na falach mnóstwo łódek rybackich i kutrów do połowu homarów; po drodze mijali przystanie należące do hotelu i wreszcie siadali na skraju nabrzeża; tata łowił czarniaki na błystkę i jeszcze żywymi karmił zwierzę. Raz tylko się poróżnili. Ojciec zwykle łapał trzy albo cztery ryby, po czym obaj mieli dość i wracali do hotelu. Ale pewnego wieczoru czarniaki nie brały; gdy w ciągu godziny spławik ani drgnął, tata wstał, żeby zaprowadzić niedźwiedzia tam, gdzie czekał go łańcuch i kaganiec. - Chodź - powiedział. - Dziś w morzu nie ma ryb. Stan Maine nie chciał się ruszyć. - No, chodź! - powtórzył ojciec. Lecz niedźwiedź samego też nie chciał go puścić. - Żarł! - zaryczał z cicha. Ojciec usiadł i znów zarzucił wędkę. - Żarł! - zrzędził co pewien czas Stan Maine. Ojciec zarzucał raz po raz, zmieniał błystki, imał się wszelkich sposobów. Gdyby zszedł na błotnisty brzeg i nakopał robaków, mógłby złowić flądrę na podborę, lecz ilekroć próbował się oddalić, Stan Maine zachowywał się nieprzyjaźnie. Ojciec już się zastanawiał, czy nie skoczyć do wody i nie wrócić wpław; mógłby się zakraść do sypialni i zbudzić Freuda, po czym we dwóch wróciliby po niedźwiedzia i pojmaliby go, wabiąc przyniesionym z hotelu jedzeniem. Po jakimś czasie wczuł się jednak w nastrój wieczoru i powiedział: - Dobra. Ryb ci się zachciewa? No to złowimy rybę, do jasnej cholery! Nieco przed świtem na nabrzeże przyszedł właściciel jednego z kutrów, zamierzając wypłynąć w morze. Chciał wyciągnąć pułapki z homarami, a na ich miejsce spuścić nowe, ze świeżą przynętą - którą miał, niestety, przy sobie. Stan Maine ją zwietrzył. - Lepiej niech mu pan ją da - poradził ojciec. - Żarł! - wtrącił Stan Maine. Rybak oddał mu całą przynętę. - Zapłacimy panu - obiecał ojciec. - Przy pierwszej okazji. - Już ja wiem, co miałbym ochotę zrobić przy pierwszej okazji - odparł tamten. - Najchętniej wsadziłbym tego niedźwiedzia do pułapki zamiast przynęty i popatrzył, jak go zżerają homary! - Żarli - powiedział Stan Maine. - Nie radzę go drażnić - rzekł ojciec. Rybak przyznał mu rację. - Ja, ja, za mądry to ten niedźwiedź nie jest - powiedział Freud do ojca. - Mogłem cię właściwie uprzedzić. Miewa czasem dziwne zagrania, gdy chodzi o jedzenie. Drwale go przekarmiali. Żarł bez przerwy - byle co, aby tylko żreć. Teraz czasem ni stąd, ni zowąd a to strzeli mu do łba, że za mało jada, a to pić mu się zachce, a to jeszcze co innego. Pamiętaj, nigdy nie zabieraj się do jedzenia, póki jemu nie dasz. Bardzo tego nie lubi. Toteż Stan Maine zawsze najadał się do syta przed występem, bo stoły przykryte obrusami z białego płótna uginały się pod brzemieniem przystawek, rzadkich ryb podanych na surowo i pieczonego mięsa. Gdyby zatem niedźwiedź był głodny, mogłyby wyniknąć kłopoty. Lecz Freud przed każdym popisem pozwalał mu się opchać, ile wlazło, więc przeżarty zwierz jechał na motocyklu najspokojniej w świecie, zrównoważony, wręcz znudzony, jakby nie miał potrzeb fizycznych - chyba żeby mu się zachciało grzmiąco beknąć albo opróżnić wielgachne niedźwiedzie kiszki. - Numer z miśkiem jest głupi, a ja dokładam do interesu - powiedział kiedyś Freud. - Nie dla mnie ten farmazoński hotel. Tylko snoby tu przyjeżdżają. Powinienem przenieść się gdzieś, gdzie naród jest trochę bardziej toporny. Salon gry w bingo, a nie tylko dansing. Powinienem sobie dobrać takie więcej demokratyczne towarzycho. Moje miejsce jest tam, gdzie są walki psów, a publika się zakłada, który którego zagryzie, wiesz? Ojciec nic nie wiedział, ale musiała go zdumieć nowina, że istnieją okolice dziksze niż Weirs koło Laconii, a nawet Hampton Beach. W takich miejscach więcej było pijaków i chętniej trwoniono pieniądze na honorarium dla niedźwiednika. Człowiek pokroju Freuda i niedźwiedź pokroju Staną Maine po prostu nie mieli szans u wyrafinowanej publiczności z „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”, która przez to swoje wyrafinowanie nie umiała docenić nawet motocykla marki Indian, rocznik trzydziesty siódmy! Lecz ojciec rozumiał, że Freud wcale nie rwie się w świat, popychany ambicją. Spędzał sobie całkiem nie- frasobliwe lato w pensjonacie i tylko niedźwiedź nie okazał się taką znów żyłą złota. Freud chciał po prostu wymienić niedźwiedzia. - Z takim głupim miśkiem - tłumaczył rodzicom - nie da się zgarnąć grubszej forsy, nawet próbować nie warto. A zresztą, jak się próbuje coś trafić w tych tańszych kurortach, to też są kłopoty, tylko że inne. Matka wzięła ojca za rękę i ścisnęła ją ostrzegawczo; może wyczuła, że on już sobie wyobraża te „inne kłopoty” i „tańsze kurorty”. Ale ojciec myślał raczej o czesnym, które miał płacić na Harwardzie; podobał mu się motocykl marki Indian, podobał mu się niedźwiedź imieniem Stan Maine. Jak tata zauważył, Freud ani trochę się nie przykładał do tresury, Win Berry należał zaś do chłopców, którzy wierzą w siebie; syn Trenera Boba wyobrażał sobie, że podoła wszystkiemu, co tylko sobie wyobrazi. Jeszcze niedawno zamierzał spędzić całe lato w pensjonacie, a jesienią pojechać do Cambridge, wynająć po- kój i znaleźć pracę - może w Bostonie? Poznałby okolice uniwersytetu i postarałby się o posadę gdzieś w pobliżu, a gdy tylko uzbierałby dość pieniędzy na czesne, mógłby zacząć studia. Wyobrażał sobie, że w ten sposób może nawet uda mu się dorywczo pracować w trakcie nauki. Matce oczywiście podobał się ten plan, bo podróż z Bostonu do Dairy i z powrotem była drobnostką, a to dzięki kompanii kolejowej „Boston & Maine”, której pociągi kursowały regularnie. Już się mamie marzyło, jak to ojciec będzie do niej przyjeżdżał, żeby spędzać z nią długie weekendy - a może i ona raz na jakiś czas odwiedzi go w Cambridge albo w Bostonie (oczywiście z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości)? - A co ty właściwie wiesz o niedźwiedziach? - spytała