Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Żądali oni, by Caroline i Polletti zostali natychmiast aresztowani pod zarzutem bezprawnego zabójstwa. — Dobrze, dobrze — zgodził się zdesperowany policjant. — Zaczynamy od początku. Mam aresztować rzekomego Łowcę i jego rzekomą Ofiarę. Gdzie oni są? — Byli tu jeszcze przed chwilą — odpowiedział Cole. — Wie pan, ja rzeczywiście zemdlałem. — Ale gdzie są teraz? — spytał policjant — Czemu nikt ich nie pilnował? Szybko, obstawić wejścia! Nie mogli uciec daleko! — Dlaczego nie mogli uciec daleko? — nie zrozumiał Cole. — Nie prowokuj mnie! — zaryczał policjant. — Zaraz się dowiemy, czy uciekli daleko. I dowiedział się, ale nie było to wystarczająco szybko. Rozdział 18 Mały helikopter, pilotowany wprawną ręką Caroline, którego nikt w Koloseum nie zauważył, wzniósł się wysoko ponad Rzymem. Żółto-szary owal areny znikał z pola widzenia. Najpierw lecieli nad zatłoczonym śródmieściem Wiecznego Miasta, potem nad przedmieściami, a w końcu znaleźli się nad wioskami, a następnie nad zwykłymi polami. — Jesteś cudowna — oznajmił Polletti. — Zaplanowałaś to wszystko od samego początku, prawda? — Oczywiście. Należało podjąć odpowiednie środki ostrożności na wypadek, gdybyś mówił prawdę. — Kochanie, nie potrafię wyrazić, jak bardzo cię podziwiam. Wyrwałaś nas śmierci i z rąk prawników prosto w ten cudowny błękit nieba, na wolność, z dala od golarek elektrycznych i lodówek... Rozejrzał się wkoło. Lecieli nad posępnym, zbielałym pustkowiem w kierunku niewielkiego płaskowyżu, nad którym helikopter zaczął się obniżać. — Powiedz mi, skarbie, czy jeszcze coś dla nas zaplanowałaś? Caroline radośnie skinęła głową i wylądowała. — Przede wszystkim to. — Objęta Pollettiego i pocałowała go z entuzjazmem i energią, które wkładała w większość czynności. — Mmm — powiedział Polletti i podniósł głowę. — Dziwne. — Co, dziwne? — Muszę mieć halucynacje. Myślałem, że słyszę dzwony kościelne. Caroline spojrzała z tą filuterną kokieterią, która charakteryzowała jej najdrobniejszy nawet ruch. — Słyszałem je! Znowu je słychać! — Popatrzmy — zaproponowała Caroline. Wzięli się za ręce i poszli wokół małej skalnej półki. Znaleźli się nagle niecałe dwadzieścia metrów od małego kościółka zgrabnie wbudowanego w opadający granit zbocza góry. W drzwiach kościółka widać było czarną postać księdza. Uśmiechał się i kiwał do nich. — Czyż to nie piękne? — Caroline przytuliła się do ramienia Pollettiego i poprowadziła go naprzód. — Czarujące, fascynujące i niezwykłe. — W głosie Pollettiego słychać było lekki lecz wyraźny brak uprzedniego entuzjazmu. — Tak, zdecydowanie czarujące — powiedział już nieco twardszym tonem — ale nie całkowicie wiarygodne. — Wiem, wiem. — Caroline wprowadziła go do kościółka i powiodła do ołtarza. Uklękła przed księdzem, po chwili to samo zrobił Polletti. Z nieokreślonego kierunku zabrzmiały organy. Ksiądz się uśmiechnął i zaczął ceremonię. — Caroline, czy chcesz wziąć tego oto mężczyznę, Marcella, za męża? — Tak, chcę! — potwierdziła żarliwie. — A ty, Marcello, czy chcesz wziąć tę oto kobietę, Caroline, za żonę? — Nie, nie chcę — powiedział Polletti stanowczo. Ksiądz uniósł Biblię. Polletti zobaczył skierowany na siebie colt automatic o kalibrze jakichś dwunastu milimetrów. — Marcello, czy chcesz wziąć tę oto kobietę, Caroline, za żonę? — Ksiądz powtórzył swoje pytanie. — Oo, tak, chyba tak. Chciałem jedynie zaczekać parę dni, żeby moi rodzice zdążyli dojechać. — Powtórzymy ceremonię dla twoich rodziców — zapewniła go Caroline. — Ego conjugo vos in matrimonio... — rozpoczął ksiądz. Caroline szybko dała Pollettiemu obrączkę, aby mogli wymienić pierścionki zgodnie z klasycznym, starym rytuałem ślubnym, który Polletti zawsze uznawał za tak piękny. Na dworze pustynny wiatr zawodził i skarżył się; w kościółku Polletti tylko się uśmiechał i milczał. 1 Carnivora (ang.) — mięsożerca. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji)