Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wystaw wreszcie te cholerne tablice! Herbert odprowadził ją do drzwi. Zazdrościł tej prostej kobiecie z gminu. Ludzie oglądali się za nią, gdy mijała ich zamaszystym krokiem, dzierżąc zdobną falbankami szkarłatną parasolkę niczym dumny pawi ogon. Sunęła po wyboistej drodze pewnie jak kozica. Ale niech no tylko w zasięgu oka pojawił się jakiś nadziany dżentelmen, już biedna Gloria dreptała bojaźliwym kroczkiem, dopraszając się oparcia, jakie daje silne męskie ramię. Nigdy nie przepuściła obiecującej okazji. I nigdy się nie zawiodła. Gloria Molloy wiedziała, kim i czym jest, i była z siebie dumna. Herberta strasznie to irytowało. On sam również wiedział, kim jest: angielskim dżentelmenem, który czasowo przeżywa ciężki okres. Problem polegał na tym, że nikomu tym nie imponował. Ludzie akceptowali go, ponieważ był przyjacielem Glorii - ludzie, do rozmowy z którymi w normalnych warunkach by się nie zniżył. To bolało. Tęsknił za szacunkiem, za należną mu z urodzenia pozycją społeczną, przynajmniej taką, jaką można osiągnąć w tym kraju. Wymagało to jednak sporych pieniędzy. Najgorsze zaś było to, że Gloria doskonale go rozumiała; współczuła mu i między innymi dlatego zafundowała mu to szemrane pośrednictwo handlu nieruchoĂmościami - po to, by oboje mogli więcej zarobić. Herbert marzył tylko, by przestała opowiadać ludziom, że jest "przedsiębiorcą". Było to takie plebejskie określenie! Użaliwszy się nad sobą, wyjął talię kart i przetasował je zręcznie na biurku, zastanawiając się od niechcenia, gdzie można nabyć taką rzecz jak tablicę. 16 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 2 16 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 16 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Cornelia Buchanan wybiegła na werandę, krzycząc i wymachując laską. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 - Konie weszły do sadu! - zawołała. - Wypędźcie je stamtąd, psy! Dwaj czarni ogrodnicy, Jumbo i Łazarz, przeskoczyli przez płot i puścili się biegiem za końmi. - Który to otworzył tę cholerną bramę? - wrzasnęła. - CzekajĂcie no, wygarbuję ja wam skórę! Trzy konie, świadome, że weszły w szkodę, rozbiegły się na różne strony, ocierając się o pnie, skubiąc gałązki i tratując młode drzewka. - Nie płoszcie ich! - krzyknęła Cornelia. - Nie macie ani krzty rozumu, psiakrew? Podejdź do nich spokojnie, na palcach, Jumbo, i wyprowadź je, zanim zniszczą cały sad. Z niesmakiem obróciła się do Mae, gospodyni. - Te cholerne czarnuchy nigdy się nie zmienią, nawet za milion lat. Mówiłam im, żeby nie zostawiali otwartej bramy. - Proszę się nie martwić, pani Buchanan - wtrąciła Mae. - Zaraz je połapią. - Ciekawam, od jak dawna konie urzędują w sadzie? Jeden z nich to Kliper, wierzchowiec Darcy'ego. Dostanie wzdęcia, jeśli nażre się za dużo jabłek. - Ten koń to zbój - zaśmiała się Mae. - Potrafi sam otworzyć bramę. - To żadna wymówka, powinni zamykać ją na łańcuch. Powiedz Jumbo, że jeśli się to jeszcze raz powtórzy, zostanie ukarany. Surowo ukarany. - Tak jest, powtórzę. - Gospodyni wydęła wargi w ten sposób, który zawsze irytował Cornelię. Mae była nazbyt łagodna dla czarĂnych. Współczuła im, też coś! Mieszkała w Caravale dopiero od dwóch lat, nie było jej tu w czasach, gdy Cornelia wraz z Teddym próbowali przekształcić połać dzikiego pustkowia w dochodową posiadłość. Aborygeni nie stwarzali wtedy tylko kłopotów, lecz zagrożenie. Ileż to nocy Cornelia spędziła ze strzelbą na straży, podczas gdy Teddy objeżdżał busz! Klęła w żywy kamień czarnych, którzy włóczyli się wokół domu, i klęła Teddy'ego, który przywiózł ją do tej zapadłej głuszy. W ciągu niewielu lat majątek rozkwitł, jak to przepowiedział Teddy, miała teraz piękny dom, lecz nigdy nie zapomni czasów, gdy mieszkała w szałasie, gotowała nad ogniskiem i całymi miesiącami widywała wyłącznie czarne twarze. Usadowiła się ostrożnie w wygodnym wiklinowym fotelu. Znów dawał jej się we znaki ból w krzyżu, pozostałość po upadku z konia wiele lat temu. - Na starość będzie panią łamać w plecach - powiedział jej wtedy lekarz. - Od czasu do czasu, zwłaszcza na zmianę pogody. Dużo tam wiedział, bolało jak diabli, i to prawie stale