Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wreszcie skończył szyć te w guście Chmielnej torebki i wyszliśmy z pracowni. Cieszył się, że go odwiedziłem, on chyba też mnie lubi, może bawię go jako okaz nie znanego mu sortu, siedzimy przy kawie, on mówi, co tam kawa, wypijemy coś. I zaszliśmy do knajpy. Chlupnęliśmy po dwie pośpieszne. Poczułem się w niebie. To moje niebo to takie ożywienie, sprężystość większa, gadam chętniej, a jak mam fajnych ludzi koło siebie, to trochę błaznuję, taką mowę na błysk mam, ten sposób na błysk związany jest z moimi przeżyciami, które po wódce mocniej ciążą, właściwie czystego aktorstwa w tym mało, może to być chęć pokazania się ludziom mało mnie znającym – dokładniej, barwniej, w ogóle jest to też jakaś rekompensata za stan przed wódką, bo wtedy nastroszony jestem, skryty, szary, nieśmiały też, ustępuję chętnie i daję się za nos jak wiejski Jasio wodzić. A więc gadka przy gorzale to pokazywanie takich błyskotek, kolorowych piórek, odgrzewanie wszystkiego, co już dla mnie kolor straciło. On, Ładny Współczesny, pięknie słuchał, te oczy jego wchłaniające moje miny, coraz taki dziwny ruch dłonią, takie zaciśnięcie dłoni w półpięść. Zresztą niektóre moje gadki... Na przykład ta, jak w celi kapusia nocą w koc owijają i robią mu podrzut – do góry i na beton, łup, łup, albo to rozprawiczanie małoletnich frajerków, te ohydne, pełne wspomnień o dziwkach rozmowy starych wyrokowców i to ich lubieżne spojrzenie na upatrzonych, i to, jak tych upatrzonych dokarmiają, dolewka, kawałek chleba, więcej tłuszczyku, no weź, masz, popal se, i cały czas przy tym takie pożądanie gęste, niecierpliwe... Więc te niektóre moje gadki, z dobrze wymierzonym szczegółem, gwarą więzienną nieco szpikowane – nieźle nadają się do słuchania. A on słuchał pięknie. Chlupnęliśmy jeszcze po większej. Potem zaczęło się tempo. Do kumpli moich, postanowiłem, do tych, co poświadczą sobą moje opowieści, no, jasne, do nich. Taka trasa cyrkowa, taki obchód menażerii (i w tym jestem śmierdzący błazen, bo przecież sam mógłbym tam...). Początek przy dworcu, tam pod rozkładem jazdy wózek z czeską biżuterią, przy tym wózku baba z gębą jak sagan, taka warszawska Mamuńcia, cwaniara jak licho, o oczkach okrutnych, chytrych, co to w niedzielę popielice wkłada i dwadzieścia deka złota na łapy, przy Mamuńci krząta się Genek Łapka, czarniawy, o żydowskiej twarzy, taki złodziej-emeryt, kochanek Mamuńci, jej pokorny pomagier i pochlebca. To etap pierwszy. Lubimy się z Genkiem, siedzieliśmy kiedyś razem – więc wypijamy teraz ćwiartkę w bramie. Mamuńcia przykazuje surowo, tylko ćwierć i ani łyka więcej, Genek, też niezły aktorek, rozpoznał w tym moim Ładnym Współczesnym wdzięcznego słuchacza i od razu błyskotki swoje wyciągnął, gada kminą, wspomina więzienne pierepałki, wspomina siebie z czynnego życia, był wtedy z niego niezły złodziejski fachowiec, rozstajemy się wreszcie, bo Mamuńcia pokrzykuje niecierpliwie, Ładny Współczesny chce żegnać się z Genkiem, lecz ten cofa swą dłoń, mówi z namaszczeniem, lepiej się witać niż żegnać, odchodzimy. Ładny Współczesny oszołomiony, tłumaczę mu z zadowoleniem, to taki zwyczaj fatalistyczny urków, bo żegnać się pachnie wpadką... Zmierzamy teraz do budki z piwem, ten punkt niedaleko Mamuńci, trasa doskonale zorganizowana. Ta budka w dobrym miejscu, zawsze przy niej jakieś okazy. Teraz na beczce 66 przegniłej siedzi Adolf Jąkała, taki staruch, co nocą handluje kwiatami, pijany jak bąk, gada z trampem, zbieraczem śmietnikowym, obaj fioletowi, brodaci, Adolf pomachuje naręczem kluczy do wind, kluczami handluje w dzień, a nocą wtyka rozbawionym parom pęczki fiołków i róże pod kawiarnią. Wchodzimy do kiosku od tyłu, to tylne wejście tylko dla zaprzyjaźnionych, znam doskonale tego w kiosku; facet jak góra, z wąsikiem maleńkim, zupełnie jak szynkarz z powieściowej speluny, wizerunek klasyczny, bo i brzuch baloniasty, i fartuch brudny, i łapy jak kloce, porośnięte rudawym włosem. Przyjaźnimy się od dawna, popijamy porter, fajnie siedzieć w kiosku i spoglądać na korowody ludzi zdmuchujących pianę, wypijających zachłannie tę najtańszą zaprawkę – duże jasne. Adolf krzyczy cienko: – Nie mmam, nnie... – Ten zbieracz śmietnikowy zręcznie podwija mu nogawkę, na nodze Adolfa, suchej, ze smugami brudu, kilka banknotów dwudziestozłotowych przyciśniętych podwiązką. – bo ttto to mnie – zaperza się Adolf – ttto na czarną gggodzinę... – Widzisz – mówię do Ładnego Współczesnego – jakie smutne, wariackie życie. On patrzy ze skupieniem, zamyślony i poważny jakiś. Myślę: „Duży cyrk robię, taki pokaz gratów, ale program dziś dobry, bo i komplet, i dużo usłyszy ten Ładny Współczesny.” Jestem już trochę zaprawiony, postanawiam, na Dół pojedziemy, do tych cwaniaczkówszakali, co zbierają się tam przy rogu Czerniakowskiej i Śniegockiej. Tak, na Dół. Ładny Współczesny cały przeniknięty już gotowością do tej egzotyki nieznanej, wódka potęguje jeszcze jego chłonność, jak prądem wyładowany tą gotowością. Mówię do niego z powagą, skanduję słowa jak kamienie: – Tam zbierają się same kozaczki, rozumiesz, fajnie tam, speluny z wódą, tylko – cmokam z frasunkiem – trochę wygląd masz taki podpadający, te farmerki niebieskie, to uczesanie i but nosaty, ten sweter moherowy... Ładny Współczesny zastanawia się, mówi powoli, no tak, oni nie lubią tego wszystkiego, tego frajerstwa, może być kocka z tego powodu i obciach dla ciebie... (Cha, cha, on już używa tego cwaniacko-złodziejskiego żargonu, te słowa od Genka, Dodka Piwiarza wpadają w niego jak w studnię.) Nagle twarz mu się rozjaśnia: – Płaszcz zapnę i chociaż tego swetra nie będzie widać. Dodek Piwiarz patrzy na mnie z uśmiechem, mówi: – Gdzie go ciągniesz, rozfartowałeś się już, w cug się szykujesz – klepie mnie swoją łapą-klocem po plecach