Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ale wkrótce usłyszałem jęki. A kiedy przetarłem oczy i rozejrzałem się dokoła... kurde, co to był za widok! Wszyscy na podium stali nieruchomo, w jakimś zbaranieniu albo co, oblepieni od czubków palców po czubki głów świńskim gównem. - O Boże! O Boże! - wyje żona gubernatora. Patrzę w dół na rynek... A niech mnie! Całe miasteczko uwalane jest gównem, w tym również te pięć czy sześć tysięcy widzów przed podium. Budynki, samochody, autobusy, ziemia, ulice, drzewa, wszystko pokrywa warstwa gruba na dziesięć centymetrów! Najdziwniej wyglądał orkiestrowy muzyk z tubą. Dął w nią kiedy nastąpił wybuch i z przestrachu zapomniał przestać. Więc dalej dął, a gówno w tubie buzgotało jak gulasz na ogniu. Odwróciłem się i nadziałem prosto na sierżanta Kranza, który jakimś cudem wciąż ma na łbie czapkę. Sierżant wlepia we mnie gały i zgrzyta zębami jak zepsuta przekładnia. - Gump! - ryczy. - Ty pieprzony idioto! Co to ma znaczyć, do kurwy nędzy?! Niby zadał pytanie, a wcale nie czeka na odpowiedź tylko wyciąga łapska żeby mnie schwytać za gardziel. Więc skoczyłem przez balustradę i dałem drapaka. Sierżant Kranz i cała reszta huzia! - rzucili się do goniaczki. Myślę sobie: ho, ho, znajoma sytuacja Zmykałem do domu na farmę, ale w trakcie biegu nagle tkło mnie że nie znajdę tam dobrej kryjówki. Rozwścieczona banda, która wini mnie o to że trysło na nią pięćset ton świńskiego gówna, nie spocznie póki mnie nie zdybie. Ale nic. Gnałem jak torpeda i kiedy dobiegłem na miejsce miałem nad tłumem sporą przewagę. Chciałem wrzucić kilka rzeczy do torby, ale patrzę - tłum pruje już drogą. A jak się wydziera, jak przebiera jadaczką! Więc wzięłem nogi za pasa, popędziłem do tylnych drzwi, potem do chlewu po Wandę. Świnia przygląda mi się jakoś dziwnie, ale posłusznie wybiega. Minęliśmy świńskie zagrody i sadzimy na ukos przez pole. Nagle odwracam się i widzę, kurde, że wszystkie prosiaki gnają za nami! Nawet te co były w zagrodach jakoś się wymkły i przyłączyły do hałastry. Jedyny pomysł jaki mi przychodzi do łepetyny to zwiać nad bagno. Tak też robię i siedzę tam w ukryciu do zachodu słońca. Wszędzie wokół słychać krzyki i brzydkie słowa. Wanda ma na tyle oleju w głowie że nie kwiczy ani nic. Potem robi się ciemno i zimno. Noc jest chłodna, ziemia mokra. Ale ludzie wciąż krążą. Czasem zamigocze latarka. Czasem ktoś przejdzie z widłami albo gracą, tak jak na tym filmie z Frankensteinem. W górze terkoczą helikoptery, błyskają reflektory, a głośniki gdaczą żebym wyszedł i się poddał. Dobra, dobra, pocałujcie mnie gdzieś! - mam na końcu języka, ale oczywiście siedzę jak truś pod miotłą. I nagle nadchodzi, a raczej nadjeżdża ratunek. Po drugiej stronie bagna słyszę w oddali pociąg i myślę sobie: Forrest, chłopie, to twoja jedyna szansa. Na łapu capu gramolimy się z Wandzią na nasyp i jakimś dziwnym cudem wskakujemy do towarowca. W środku w wagonie pali się mały płomyk i w jego blasku majaczy mi jakiś gość na stercie słomy. - Coś ty, u diabła, za jeden? - pyta się mnie. - Ja? Nazywam się Gump - mówię. - A kto tam jest z tobą? - Wanda - wyjaśniam. - Dziewucha? - pyta obcy. - No niezupełnie... - powiadam. - Niezupełnie? - on na to. - Jak nie jest dziewuchą, to kim jest, do licha? Transwestytą? - Nie - mówię. - Świnią. Najtasowszą duroczką. Może kiedyś wygra jeszcze jakąś nagrodę. - Świnią? A niech mnie kule biją! - ucieszył się obcy. - Od tygodnia nie miałem nic w gębie. Coś mi się zdaje że czeka nas bardzo długa podróż. Rozdział 5 Wreszcie świeczka zgasła. Obcy przez chwilę głośno chrypiał i kaszlał, a potem nastała cisza. Myślę sobie: pewnie się zdrzemł. Siedzę po ciemku, koła turkotają, wagonem trzęsie i kołysze. Wandzia kładzie łeb na moich kolanach i też uderza w kimono. A ja dalej siedzę, nie śpię ani nic i dumam dlaczego - kurde balas! - zawsze pakuję się w tarapaty. Jak nie takie, to inne. Wszystko czego się tykam obraca się w gówno. Czasem dosłownie. Rano przez szpary w drzwiach wpada do wagonu trochę światła. Facet w rogu budzi się i znów chrypi i pokaszluje. - Hej ty - mówi do mnie. - Może byś rozsunął drzwi i wpuścił trochę świeżego powietrza? Więc wstałem i rozsułem je na szerokość pół metra czy koło tego. Na zewnątrz przelatują na zmianę to ładne domy, to jakieś obdrapańce. Jest zimno i szaro, a jedyne kolorowe plamy na krajobrazie to gwiazdkowe ozdoby, które ludzie pozawieszali sobie na drzwiach. - Dokąd ta ciuchcia jedzie? - pytam się współpodróżnika. - Zdaje się, że do stolicy - odpowiada gość. - Do Waszyngtonu. - O kurcze, już tam kiedyś byłem! - ja na to. - Czyżby? - pyta gość. - Tak, dawno temu - mówię. - Pojechałem zobaczyć prezydenta. - Jakiego prezydenta? - No naszego! - I co, widziałeś go? - pyta gość. - Co to było, jakaś defilada? - Żadna defilada. Nie, prezydent zaprosił mnie do siebie do domu. - Akurat. Ciebie i tę świnię. Która w dodatku umie fikać koziołki. - Co? Wanda nie jest żadną krobatką. - Wiem, wiem - mówi obcy. Obróciłem się w jego stronę, patrzę... Twarzy prawie nie widać, bo od dołu jest obrośnięta czarną brodą a od góry zasłonięta dziadoskim kapeluszem, ale to co sterczy wygląda jakoś znajomo. - Ej - mówię do mojego współpodróżnika. - Jak się nazywasz? - A co ci do tego? - on na to. - Nic. Tylko przypominasz mi gościa, którego kiedyś znałem. - Tak? - Tak. Byliśmy razem w woju. W Wietnamie. - A ty mówiłeś, że jak się nazywasz? - Gump - powiadam. - Tak? - dziwi się gość. - Znałem jednego Gumpa. A na imię jak masz? - Forrest - mówię. - O kurwa! - woła obcy i łapie się za baniak. - Mogłem się tego domyślić! - Nie kapuję... a ty kto jesteś? - Chryste Panie, Forrest! Nie poznajesz mnie? - pyta się. Więc doczołgłem się bliżej po słomie aż jego gębę miałem jak na dłoni. - Jejku, ty jesteś... - Nic dziwnego - przerywa mi gość. - Trudno oczekiwać, żebyś mnie rozpoznał. Trochę się ostatnio zaniedbałem - mówi, okropnie przy tym charkając i kaszląc. - Ty jesteś porucznik Dan! - wołam, chwytam go za ramiona i wyściskuję. Po chwili patrzę w jego oczy, a one są takie jak mgła, białe i mętne, jakby był ślepy albo co. - Poruczniku Dan! - wołam. - Twoje oczy... co się stało...? - Prawie nic nimi nie widzę, Forrest - on na to. - Ale dlaczego? Co się stało? - To długa historia - powiada. Przyglądam mu się uważniej. Kurde, myślę sobie, ale ten Dan wygląda żałośnie. Chudy jak patyczak na diecie, zęby czarne i dziurawe, ubrany w brudne łachmany, z nogawków spodni sterczą nędzne kikuty... - Ale głównie obwiniam Wietnam - ciągnie dalej mój przyjaciel. - Wiesz, tam nie tylko straciłem nogi, tam wszystko miałem uszkodzone, płuca, bebechy. I po latach ten Wietnam się odzywa... Hej, co tak śmierdzi? To ty? Zupełnie jakbyś się w gównie wytarzał! - To długa historia - powiadam. Nagle porucznik Dan dostał strasznego ataku kaszlowego. Bałem się że to mój zapach tak na niego działa, więc ułożyłem Dana wygodniej na słomie i polazłem do Wandzi na drugi koniec wagonu