Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niestety, jest już za późno. Gdy próbuję się wspinać, skała okazuje się śliska i zdradliwa. Wirujący dookoła śnieg przylepia się do wszystkiego. Z trudem dochodzę w klasycznej wspinaczce do platformy, wbijam pierwszy hak, ściągam do siebie Bareux i asekurowany przez niego usiłuję wspinać się do góry klasycznie, niewyraźnym zacięciem. Kilka metrów wyżej muszę pomóc sobie czekanem, aby oczyścić ze śniegu pęknięcie, w które mogę wbić drugi hak dla auto asekuracji. Wszystko idzie dobrze, aż do momentu, gdy nagle osuwa mi się uzbrojona w raki noga. Szybkim ruchem ciała usiłuję odzyskać równowagę, wtedy niespodziewanie wymyka mi się z rąk czekan, który jakby naumyślnie leci prosto na czekan Marcella oparty o ścianę. Niechybnie zostalibyśmy obaj bez czekanów, gdyby Marcello nie zdołał chwycić swojego błyskawicznie w powietrzu. Jestem tak wściekły z powodu tego nowego niepowodzenia, że muszę zejść do mego towarzysza, aby ulżyć sobie odpowiednią wiązanką przekleństw. Tymczasem poziomymi falami pada coraz gęściej mokry śnieg oblepiając wszystko. Tam gdzie przedtem mogłem przejść klasycznie, teraz muszę wbijać co najmniej trzy haki. Następują godziny udręki. Od tej chwili nie mogę posunąć się nawet metra ku górze, jeśli przedtem grzebiąc rozpaczliwie w śniegu nie znajdę najmniejszej choćby szczelinki, w którą mogę wbić te kilka haków, które mamy. Wszystko zakrawa na drwinę. Obaj jesteśmy przewodnikami po masywie Mont Blanc, jesteśmy na ścianie, którą znamy jak własne pięć palców i właśnie dlatego, że znamy każdą jej nierówność, każde niebezpieczeństwo, wyczekiwaliśmy najodpowiedniejszego momentu do wspinaczki. Żadnemu z naszych poprzedników na tej drodze nie było chyba dane znaleźć się o godzinie piątej rano w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów od „ogonka" La Poire. Ale stąd właśnie wynikają wszystkie nasze kłopoty, gdyż na skutek nagłej zmiany pogody zostajemy uwięzieni w samym sercu ściany, bez możliwości odwrotu. Jesteśmy przemoczeni do nitki, bez sprzętu biwakowego, mamy niewiele haków, tylko jeden czekan i wiemy, że jedyny nasz ratunek to piąć się za wszelką cenę do góry. Jak jednak znaleźć drogę w warunkach, gdy na całej ścianie nie widać żadnego załamania ani żadnej nierówności? Śnieg szczelnie wypełnił wszystkie wgłębienia, zasypując nas ustawicznie oślepiającymi tumanami. Ze wszystkich stron rozlega się przeraźliwe huczenie; w szarudze obserwujemy z trwogą wielkie strumienie śniegu, sunące w niemal regularnych odstępach czasu z góry, spod muru seraków Poire, strumienie, które nas o mało ze sobą nie porywają. Zespołom francuskim, które gdy załamała się pogoda, miały już za sobą największe trudności drogi Major, udało się uciec ze ściany i ujść lawinom. Natomiast ostatnia dwójka, Davaille i Bernaux, którzy znajdowali się o pół godziny drogi w tyle, zniknęli na zawsze. Prawdopodobnie musieli zatrzymać się tak jak my na ostatniej trudnej turni skalnej, której nie sposób było przejść na skutek szybko rosnącej grubej warstwy śniegu. Być może porwała ich lawina, gdy osiągnęli wreszcie łatwe zbocze; może właśnie jedna z tych, które obserwowaliśmy. Ostatnim wręcz nieprzytomnym ruchem akrobatycznym, rzężąc z wysiłku, z ramionami i twarzą zatopionymi w zaspę mokrego, lepkiego śniegu przewracam się wreszcie jak tonący na „ogonek" Poire. Jestem u kresu sił. Miejsce to nie jest wcale mniej ponure niż inne, ale myśl, iż pokonałem niemożliwe pięćdziesiąt metrów ściany, uspokaja mnie. Która też może być godzina? Czy jest jeszcze rano, czy późne popołudnie? Nie mamy pojęcia i nie chce nam się sprawdzać. Wymagałoby to bowiem szukania zegarków po różnych kieszeniach mokrego i sztywnego z zimna ubrania. Z trudem pokonujemy krótką grańkę skalną Poire uważając, aby nie osunąć się wraz ze śniegiem, który zewsząd płynie w dół. Dochodzimy do początku stromego śnieżnego stoku, który dzieli nas od znajdującej się w górze skalnej ostrogi „Belle Etoile". I tu sytuacja staje się jeszcze niebezpieczniejsza, niż była do tej pory. Przed zmianą pogody twardy śnieg przylegał do oblodzonego stoku, po którym można było szybko iść do góry za pomocą raków