Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Tym sposobem, mając jakby ruchomy pomost, przebrniemy jakoś te dwie mile piasku. — Pomysł może i dobry — odpowiedziała Margaret — ale do jego realizacji potrzebne są dwa warunki. Skąd wziąć jutro ludzi i skąd wziąć tyle bambusów? — Te kłopoty odłóżmy na potem. Teraz czeka nas nocleg wśród piasków rzeki Ruvumy, czyż nie dość malowniczo?... O!... posłuchaj: już hipopotamy porykują, niebawem rozpoczną swoje spacery inne zwierzęta. Tutaj powinno być gwarno i wesoło. Cały świat wieczorami zwykł chadzać do wodopoju. Ale póki słońce nie zaszło, musimy pędzić do rzeki, może znajdziemy tam rybaków, no i kupimy od nich ryby. — Najważniejsza woda. Wszak nie mamy ani kropelki na herbatę! — zawołała Margaret. — A więc zostawmy ma-natki na opiece boskiej i jazda w drogę! — Opieka boska opieką boską, ale ja bardziej ufam ludzkim zamkom, pozamykajmy okna i drzwi, będzie bezpieczniej. — Ludzie odeszli, nowi już dzisiaj nie przyjdą, odludzie kompletne, czegóż się mamy obawiać, chyba lamparta, a ten pieniędzy nie kradnie. — Sicher jest sicher, dawaj klucz od samochodu! Pozrzucali naprędce wszystko na kupę i przekręcili klucz w drzwiach auta. Szli teraz powłócząc ciężko nogami, bo drobnoziarnisty piasek, wkradając się w szczeliny sandałów, więził im stopy. Pomagali sobie wymachami ramion jak na nartach, ale złe odżywianie w ciągu ostatnich dni, a może parna duchota wyczerpały ich fizycznie i nerwowo. Szli nadrabiając miną, ciągnąc za sobą stopy jak odrętwiałe kłody. Wybierali pasma ciemniejszego piasku, sądząc, że będzie twardszy. Cieszyli się z każdego udanego kroku po to, aby za chwilę złorzeczyć, gdy zasuszona z wierzchu skorupa załamywała się i wpadali w podmyty wykrot. Malowniczo rozrzucone kępki wysokiej trzciny zakrywały widok na wciąż daleką jeszcze Ruvumę. Kluczyli pomiędzy nimi w poszukiwaniu dalszych wodnych łożysk — tutaj z reguły gleba była twardsza i dawała mocniejszy opór stopom. Tak dotarli wreszcie do niewielkiego bajorka. Leżało sobie wtulone pomiędzy nawisłe darnie i kępki słoniowych traw, jako smętna resztka nie wyparowanej jeszcze wody, ziejące stęchłym zapachem butwiejących roślin i narkotykiem rozkwitłych nenufarów. Bajorko było niewielkie, ale głębokie, jakiś dół w normalnym łożysku rze- ki — naturalny basen, hodowla komarów. Ale kto by się zastanawiał nad jego sanitarnym stanem! Woda nie wyglądała zbyt czysto, ale byli tak bardzo zmordowani i spoceni, że nie zastanawiając się, bez słowa, błyskawicznym ruchem zdarli z siebie ubrania, wpadając w nią po ramiona. Oczy- wiście, wydała im się chłodna. Co za dzika rozkosz! Co za błogi wypoczynek! Leżą oto na powierzchni, z lekka pracując kończynami, i co chwila zanurzają się aż do ostatecznej wytrzymałości tchu. Zygmunt pierwszy ochłonął i trzeźwo spojrzał na sytuację. Zadarłszy głowę, jął mówić mentorskim głosem: — Szanowna, a wielce czcigodna moja jedyna słuchaczko! Wiedz, że w krajach tropikalnych, w takich właśnie stojących wodach aż się roi od różnych pasożytów, z których najgorszym jest Carcaria schisostoma. Wystrzela ona z wodnych ślimaków i niby żywa torpeda przebija skórę człowieka, aby przedostać się najkrótszą drogą do jego krwi. Ślimaki te szczególnie lubią takie oto trzciny i zielska: szanowna słuchaczka może z łatwością oglądać je dookoła siebie w tym wzorowo do tego celu stworzonym bajorku. Poza tym istnieją tutaj tysiące innych, mniej lub więcej przyjemnych żuczków, po murzyńsku zwanych „du-du”, ale o tym powiem szanownej słuchaczce przy następnej okazji i w następnym błotku. Śmieli się wesoło, beztrosko gwiżdżąc na wszelkie niebezpieczeństwa. Życie jest zbyt krótkie, aby je truć zbytnią przezornością. Gdy wrócą do swoich miast, dosyć jeszcze będą mieli wanny. Zapomnieli o wszelkich mądrych teoriach jeszcze mądrzejszych a ostrożnych ludzi. Mało brakowało, a piliby tę żółtą żelazistą, pełną przeróżnych organicznych i nieorganicznych domieszek wodę. Wyskoczyli na brzeg rześcy i odrodzeni. Zamoczyli swoje nieskomplikowane ubrania i na mokro wdziali na siebie. Niech parują, będzie chłodniej. Już widać rzekę. Przemyca się ona płytkim prądem to tu, to tam między mieliznami, jak złodziej. To nie jest jej pora. Teraz panują tu wszechwładnie słońce i ziemia. One skrępowały jej ruchy dyktatorskim terrorem. Musi ich słuchać, płaszczy się więc cicho. Lgnie potulnie do ich stóp. Gdzie każą, tam płynie. Czai się, aby kiedyś pokazać kły, aby wziąć odwet za upokorzenie. Te dni już idą. Ten czas — jej czas już bliski. Gdzieś w górach Livingstone’a grzmią suche pioruny. Zbierają się deszczowe chmury. Tylko patrzeć, jak runą potężne zlewiska. Jak za dotknięciem różdżki znikną wówczas przebrzydłe zęby mielizn. Przestaną gnieść ją i tamować w pędzie. Legną na dnie, zdeptane, zniewolone. Ona, potężna Ruvuma, rozeprze się szeroko, swobodnie, władnie, rozlewnie. Podmyje oba brzegi i pocznie szarpać je za korzenie, za wiechcie przestraszonej trawy, za włosy rozwichrzonych trzcin. Zaledwie miesiąc jeszcze biernego wyczekiwania. Bliskie są dnie jej zwycięstwa. Wszystkie wody Afryki obfitują w krokodyle. Ruvuma nie stanowi wyjątku. Dlatego, kiedy zbliżyli się do brzegu, Zygmunt badawczo obejrzał okoliczny piasek. Nie dostrzegł jednak charakterystycznie wyżłobionej linii spełzającego do wody brzucha i śladów nadrapanych przez łapy. Nie bardzo ufał swoim oczom, oglądał się za kimś, żeby zapytać. Niestety, nie było nikogo. Tylko w bardzo dalekiej perspektywie, na środku rzecznego koryta, odcięte od nich czarną głębiną wody, świeciły na niewielkiej wysepce dwa ogniska. Najprawdopodobniej biwakują rybacy. Żeby kupić ryby, trzeba tam jakoś dotrzeć. — Chodź! — rzucił krótko, biorąc Margaret za rękę. Poszli wzdłuż brzegu aż do miejsca, skąd widoczne już były wyraźnie sylwetki uwijających się koło ogniska ludzi. — Halo!... Baba!... — krzyknął przykładając dłonie do warg. -— Mamba iko (są tu krokodyle)? — Hapa hakuna (tutaj nie ma) — usłyszał odpowiedź. — Poczekaj, aż wrócę, nie warto ryzykować — rzekł do Margaret. — Nie wierzę, aby tutaj nie było krokodyli. To mówiąc skoczył w głębinę i szybkim crawlem popłynął w stronę wyspy. Starał się czynić jak największy tumult. Logika logiką, a ślepy instynkt instynktem. Wymachiwanie ramionami uspokaja w takim wypadku nerwy. Wylazł na wyspę. Otrząsnął się z wody jak pies i jakież było jego zdziwienie, gdy tuż za nim wylądowała Margaret