Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie mamy rozkładu jazdy. Nasza trasa w dużej mierze zależy od możliwości zabrania i miejsca przeznaczenia ładunku. Jedno tylko jest pewne: płyniemy do Nowego Jorku. Większość naszych gości tam wsiadła na pokład, a pasażerowie lubią być odwożeni z powrotem. - I tak o tym wiedział, wiedział, że wieziemy trumny nadane do Nowego Jorku. - Możliwe, że zatrzymamy się w Nassau. To zależy od nastroju kapitana - dyrekcja w dużej mierze daje mu wolną rękę w ustalaniu lokalnych tras, żeby najbardziej odpowiadały życzeniom pasażerów - a także od prognoz pogody. Mamy właśnie sezon huraganów, panie Carreras, i jeżeli prognozy będą złe, to kapitan Bullen będzie chciał mieć przed sobą pełne morze, więc pożegnamy się z Nassau. - Uśmiechnąłem się. - Jedną z kolejnych atrakcji "Campari" jest to, że - o ile nie zachodzi absolutna konieczność - nie narażamy pasażerów na chorobę morską. - Rozważne, bardzo rozważne - mruknął Carreras. Przyjrzał mi się z namysłem. - Rozumiem jednak, że raz czy dwa zawiniemy do wschodniego wybrzeża? - Nie mam pojęcia. Zwykle zawijamy. Ale to również zależy od kapitana. A to, jak się zachowa kapitan, zależy od niejakiego doktora Slingsby Caroline. - Jeszcze go nie złapali - oświadczyła panna Harrbride szorstkim, grobowym głosem. Nachmurzyła się z płomiennym patriotyzmem Amerykanki w pierwszym pokoleniu, rozejrzała dookoła stołu i obdarzyła nas wszystkich widokiem swej naburmuszonej twarzy. - To niewiarygodne, po prostu niewiarygodne. Wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Amerykanin, i to w trzynastym pokoleniu! - Słyszeliśmy o tym typie. - Tony Carreras, tak jak jego ojciec, pobierał nauki angielskiego w ekskluzywnych szkołach, miał jednak mniej formalne podejście do tego języka. - O tym Slingsby Caroline. Ale co taki facet ma z nami wspólnego, panie Carter? - Dopóki on jest na wolności, każdy transportowiec odbijający od wschodniego wybrzeża poddawany jest ostrej rewizji. Władze chcą się upewnić, że ani doktora, ani "Tornada" nie ma na pokładzie. Zwalnia to o sto procent obrót ładunku i pasażerów, co dokerów bije po kieszeni. Zastrajkowali, a tyle nieprzyjemnych słów padło już po obu stronach, że prawdopodobnie dalej będą strajkować, nawet jak wreszcie złapią doktora Caroline. Jeżeli w ogóle go złapią. - Zdrajca! - warknęła panna Harrbride. - Trzynaście pokoleń! - A więc nie zbliżamy się do wschodniego wybrzeża, co? - spytał Carreras senior. - Przynajmniej na razie? - Nie, dopóki to będzie możliwe. Natomiast Nowy Jork to konieczność. Kiedy, tego już nie wiem. Jeżeli jednak wciąż będzie sparaliżowany przez strajk, to być może najpierw zawiniemy do St. Lawrence. To zależy. - Romantyczność, tajemniczość, przygoda - mruknął Carreras z uśmiechem. - Dokładnie tak, jak w waszych prospektach. - Spojrzał ponad moim ramieniem. - Chyba ma pan gościa, panie Carter. Okręciłem się na krześle. Miałem gościa. Rudy Williams ("Rudy" wywodziło się od grzywy jego płomienistych włosów) zbliżał się do mnie w nienagannie odprasowanym mundurze, z czapką wetkniętą sztywno pod lewe ramię. Rudy miał szesnaście lat - był naszym najmłodszym kadetem, rozpaczliwie nieśmiałym i nadzwyczaj wrażliwym. - Co jest, Rudy? - spytałem. Stary zwyczaj nakazywał zwracać się do kadetów wyłącznie po nazwisku, ale jego wszyscy nazywali Rudym. Nie sposób było inaczej. - Przysyła mnie kapitan, poruczniku. Przeprasza pana i pyta, czy mógłby pan przyjść do niego na mostek. - Zaraz idę. Rudy zawrócił, ja zaś podchwyciłem błysk w oku Susan Beresford, błysk, który zwykle zapowiadał jakiś żart na mój temat. Tym razem przypuszczalnie dowcip miał być o tym, jaki to jestem niezastąpiony, jak to zrozpaczony kapitan posyła po zaufanego sługę, gdy wszystko już stracone. Nie sądziłem wprawdzie, że byłaby zdolna powiedzieć coś takiego w obecności kadeta, ale też nie postawiłbym na to złamanego grosza, wobec czego wstałem czym prędzej, powiedziałem "przepraszam, panno Harrbride, przepraszam panowie" i szybko wyszedłem za Rudym na korytarz od sterburty. Czekał tam na mnie. - Kapitan jest w swojej kabinie. Chciałby, żeby pan tam przyszedł. - Co? Mówiłeś... - Tak, wiem. Kazał mi tak powiedzieć. Na mostku jest pan Jamieson - George Jamieson był naszym trzecim oficerem - a kapitan Bullen jest u siebie. Z panem Cummingsem. Skinąłem głową i odszedłem. Przypomniałem sobie teraz, że kiedy wychodziłem, Cummingsa nie było na jego stałym miejscu przy stole, chociaż z pewnością siedział tam na początku kolacji. Apartament kapitana znajdował się dokładnie pod mostkiem i dotarłem tam w dziesięć sekund. Zastukałem w wypolerowane drzwi z drewna tekowego, usłyszałem burkliwe zaproszenie i wszedłem do kabiny. Niewątpliwie Blue Mail dbała o swojego komandora. Nawet kapitan Bullen, który przecież nie był sybarytą, nie protestował, że go rozpieszczają. Miał trzypokojowy apartament z łazienką, urządzony w najlepszym milionerskim guście, a jego kabina dzienna, w której się właśnie znajdowałem, była bardzo stosownym przedsionkiem do reszty - zapadający się pod stopami dywan koloru czerwonego wina, ciemnopurpurowe draperie, błyszcząca boazeria z sykomoru, nad głową wąskie dębowe belki, a na krzesłach i kanapie zielona skóra. Kiedy wchodziłem, kapitan Bullen podniósł na mnie wzrok - ani trochę nie przypominał człowieka napawającego się domowym komfortem. - Coś się stało, kapitanie? - spytałem. - Siadaj. - Wskazał mi fotel. - Jakbyś zgadł, stało się. Zaginął Benson Bananowe Nogi. White zameldował o tym dziesięć minut temu