Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ciemnobłękitne chmury wokół niego przypomniały mu ukochane morze z jego fokami, syrenami i starymi legendami. Wspomniał, jak przysiągł, że już nigdy jego noga nie postanie w Kornwalii. A potem jak ruszył do Londynu, żeby szukać tam lepszego losu. Dziewczęta słuchały go w napięciu i ze wzruszeniem. Przez kilka dni uparcie szedł na wschód, polami albo bocznymi drogami, pijąc wodę z wiejskich studni. Odkrył, że pani Landry, kucharka, wsunęła mu ukradkiem do tobołka małą sakiewkę z pieniędzmi - zapewne połową oszczędności całego życia. Chociaż starał się ich nie wydawać, szybko się skończyły, a brzuch bolał go z głodu tego dnia, kiedy wreszcie dotarł do wiosek pod Londynem. Wyglądał żałośnie, był wynędzniały, zmoknięty, a oko wciąż jeszcze okolone było siniakiem. Niezdrową ciekawość wzbudziły w nim wtedy zwłoki przestępców, powieszonych na szczycie pobliskiego pagórka, których nie zdjęto z szubienicy ku przestrodze. Kiedy miał już dość patrzenia, jak dyndają na sznurach, ruszył ku miastu, zastanawiając się, co tam będzie robił. Myślał o zaciągnięciu się do armii, ale szybko zrozumiał, że musiałby pokazać oficerowi świadectwo urodzenia. Rekrut musiał mieć piętnaście lat, a on liczył ich sobie tylko trzynaście. Próbował nająć się do pracy przy koniach, lecz dorośli dżokeje sięgali mu ledwie do brody; był za wysoki. Kiedy chciał zyskać jakieś uczciwe zajęcie, dowiedział się, że najpierw powinien zgłosić się do urzędnika miejskiego i znaleźć sobie mistrza, a potem terminować u niego przez siedem lat. Nie starczyło mu cierpliwości. Nie miał co jeść, zabrakło mu pieniędzy i pomysłów. Schronił się przed deszczem w karczmie, gdzie życzliwy szynkarz powiedział mu o pobliskiej cegielni, gdzie mógłby zarobić na wikt i mieszkanie jako najemnik. Poszedł, gdzie mu wskazano, i bez trudu znalazł cegielnię, wielką i pełną ludzi. Zdołał w niej przepracować tylko jeden dzień. Kiedy tylko ujrzał kierujących chłopcami nadzorców, od razu wiedział, że długo tam nie wytrzyma. Ale nie miał wyboru, postanowił nauczyć się wyrobu cegieł, "wysoki wzrost i mocna budowa sprawiły, że go przyjęto. Praca ta, jak wyjaśnił dziewczętom, była prosta. Polegała głównie na ostrożnym przenoszeniu świeżo uformowanych cegieł w dość odległe miejsce, gdzie miały się suszyć. Dźwigali je więc tam i z powrotem, w długim rzędzie, niczym mrówki. Była to brudna i ciężka robota dla chuderlawych chłopców w wieku dojrzewania. Chociaż nie wolno im było rozmawiać ze sobą, jeden z kolegów szybko zwrócił jego uwagę - słabowity, kędzierzawy sierota w zielonym ubraniu z przytułku. Nie mógł sobie poradzić z ciężkimi cegłami i wciąż je upuszczał, a one zamieniały się w wilgotną stertę mazi. Dziewczęta chciwie słuchały, kiedy im opisywał, jak trudno mu było wytrzymać, gdy wielki, opasły nadzorca łajał nieszczęśnika za niezdarność. - Kiedy zobaczyłem, że znów go uderzył, coś we mnie pękło. Obydwie westchnęły. Pokiwał głową i powiedział im, jak cisnął wilgotną cegłą w nadzorcę. - Trafiła go w plecy, aż się zachwiał, i zabrudziła mu koszulę. Rozwścieczony nadzorca był przeszło pół metra wyższy od niego, ale nie pohamowało to gniewu Billy'ego Albrighta. „Zostaw go w spokoju!", wrzasnął. Właściciel cegielni wybiegł ze swego kantoru i przedarł się przez szereg chłopców. Sierotę z przytułku i jego samego zabrano tam, nawymyślano, ile wlezie, i wyrzucono z pracy. -W ten właśnie sposób - zakończył - poznałem Nate'a Hawkinsa. Cały czas narzekał, że przeze mnie stracił posadę - Rackford powiedział to z uśmiechem. — Ale przylgnęliśmy do siebie. Był sierotą, lecz wolałby zdechnąć niż wrócić do przytułku. W końcu stary szynkarz, Sam Burroughs, zatrudnił nas jako pomocników w karczmie. Spaliśmy u niego na górce w przybudówce, razem z kurami i kozami, ale było nam tam dobrze, bo mieliśmy życzliwego pracodawcę i jedzenia w bród. Pewnej deszczowej nocy zawitali tam trzej mężczyźni w czarnych płaszczach. Natychmiast rozpoznał w nich służących ojca. Pytali starego Sama, czy nie widział jasnowłosego trzynastolatka o zielonych oczach. Billy po cichu wycofał się na zaplecze, postawił tacę z kuflami na podłodze, szarpnął Nate'a za koszulę i uciekli. Zawędrowali do samego centrum miasta, żeby żebrać o żywność. Po kilku dniach zdołali się zaciągnąć na łódź rybacką. Przydzielono im najgorsze zadania: smołowanie pokładu, patroszenie ryb i czyszczenie dna. - Nate nienawidził tej pracy. Kapitan był porządnym człowiekiem, ale załoga prostacka. Baliśmy się ich i szybko okazało się, że nie bez racji. Po dwóch tygodniach morderczej harówki dostali po kilka szylingów i pozwolono im zejść na ląd. Tej samej nocy doszło do kłótni między nimi a pijanym matem. Dziewczęta oniemiały, gdy im opisał, jak wyciągnął nóż i chciał chłopcom zabrać wypłatę. - Nie mieliśmy wyboru, trzeba mu było oddać pieniądze. Groził nam, że jeśli poskarżymy się komuś, wypruje z nas flaki i nakarmi nimi ryby. - Okropność! - wykrzyknęła Jacinda. - Uznaliśmy, że mądrzej będzie nie wracać już na łódź. O świcie siedzieliśmy nad brzegiem rzeki, rozmyślając o naszym losie. I wtedy zobaczyliśmy, jak w porze odpływu brodzą w wodzie wynędzniali smarkacze. Byli to najbiedniejsi z biednych, żebrzące dzieci, które każdego dnia przeszukiwały wybrzeże, próbując znaleźć zgubione monety, bryłki węgla, które spadły z barek, czy w ogóle cokolwiek wartościowego, co mogłyby odsprzedać za parę groszy. Tego ranka Billy i Nate, nie wiedząc, co ze sobą począć, zakasali spodnie i przyłączyli się do nich. Wkrótce potem podszedł do nich młody chłopak. - Co tu robicie, łobuzy? - spytał wojowniczo. - Jestem Cullen O'Dell i to mój kawałek brzegu! Zrobił na nich duże wrażenie. Rodowity londyńczyk, urodzony i wychowany w stolicy, wiedział, jak sobie dać radę. Choć poznali go przy grzebaniu w mule, było to dla niego jedynie uboczne zajęcie. Zwykł twierdzić, że zręczny chłopiec może żyć w tym mieście po królewsku. Ku ich zaskoczeniu zaofiarował im pomoc, kiedy mu opowiedzieli o sobie. Znał pewnego zacnego starego dżentelmena, który gotów byłby im zapewnić wikt i nocleg. Nie bardzo mu wprawdzie wierzyli, lecz poszli za nim. Miejsce, o którym wspominał, okazało się zapuszczoną ruderą, a zajęciem starszego pana było kształcenie młodych złodziei. Dopóki dzieci, pozostające pod jego wątpliwą opieką, przynosiły mu sakiewki, zegarki, jedwabne chustki i inne zdobycze, dawał im do woli chleba, mleka czy rosołu, żeby mogły przeżyć, a także kąt do spania. - Mój Boże! - westchnęły obydwie