Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Gdy to mówię, słyszę w swoim głosie ten sam ton, jakiego używam, namawiając klienta na reklamę, której on nie chce. Próbuję mu coś wcisnąć na siłę. Hayden się uśmiecha i dmucha na herbatę. – Za gorąca? – mówię. Kiwa głową. – Aha, byłbym zapomniał. Dzwonił twój kolega, ten grabarz. – Jim? Kiedy? – Jak byłeś u Pigheada. Przepraszam, wyleciało mi z głowy. – Nie ma sprawy. Później do niego oddzwonię. – Mówił, że musi pilnie z tobą pogadać. Dopada mnie nagła chęć napicia się. Kiedyś powiedziałbym, że mam ochotę na drinka, ale teraz – że chcę się oderwać. Nie chcę myśleć o Pigheadzie i jego czkawce. Naciskam przycisk z zaprogramowanym numerem Jima. – Co jest? – Poznałem kogoś – odpowiada. Jim bez przerwy kogoś poznaje. Te znajomości trwają około tygodnia. Ewentualnie tak długo, dopóki się nie przyzna, czym zarabia na życie. Zależy, co nastąpi wcześniej. – No i? Jaka jest? – pytam. – Cudowna – mówi Jim. – Programistka komputerowa. A jakie ma ciało! Poznali się w klubie gotyckim Kruk, bardzo mrocznym i ponurym, który przyciąga ludzi prowadzących nocny tryb życia i takich, którzy uważają, że Diamanda Galas to muzyka lekka, łatwa i przyjemna. – A wychodziliście już razem... – Mam ochotę powiedzieć „na światło dzienne”, ale mówię: – do restauracji czy gdzieś? – Tak, doszliśmy już do trzeciej randki. I wiesz co? Nie zgadniesz – mówi radośnie Jim. – Ona wie, gdzie pracuję. – Jim, a czy powiedziałeś jej dokładnie, czym się zajmujesz? – Tak – irytuje się Jim – powiedziałem. Wyobrażam sobie kobietę o bladej cerze, długich czarnych włosach i czarnych paznokciach, która ubiera się w czarną koronkową bieliznę i jest zachwycona faktem, że poderwała sobie faceta z zakładu pogrzebowego. Widzę też czarny karawan, który sunie autostradą, z tyłu fruwają blaszane puszki, a na tylnej szybie widnieje namalowany kremem do golenia napis: NOWOŻEŃCY. – To fajnie – mówię. – Wybieramy się dzisiaj na drinka do takiej nowej knajpy. Pomyślałem, że może byś do nas dołączył. Poznałbyś ją. Moją pierwszą reakcją jest strach. Przypomina mi się pewne zdanie, które usłyszałem w klinice: „Jeżeli wstępujesz do fryzjera, prędzej czy później dasz się ostrzyc – powiedziała Rae. – Unikaj więc barów. Nawet o nich nie myśl”. – Z przyjemnością ją poznam, Jim, ale ja nie powinienem chodzić do knajp. Hayden podnosi wzrok znad książki. – To nie knajpa, tylko restauracja. Mają tam bar, ale właściwie to jest restauracja. Hayden uważnie mnie obserwuje, a jego spojrzenie mówi: „Wszystko w porządku?” Czuję, że jeśli nie pójdę, okażę się kiepskim przyjacielem. A dopóki będę wiedział, co robię, nic mi nie grozi. – To o której się umawiamy? Hayden otwiera usta i oczy ze zdumienia. – O ósmej. – W porządku. Podaj adres. – Czyś ty oszalał? – mówi Hayden, kiedy odkładam słuchawkę. – To tylko restauracja. – Restauracja, w której sprzedają alkohol. – Posłuchaj, nie zamierzam popełnić żadnego głupstwa. Wejdę, przywitam się z tą dziewczyną, wypiję wodę mineralną i pójdę sobie. Hayden zamienił się w nieufnego rodzica. Nie musi nic mówić, wystarczy, że na mnie spojrzy. Chyba dzisiaj nici z wycieczki do McDonalda. Restauracja mieści się na Soho, przy Wooster Street. Nietrudno ją namierzyć, bo jest tak elegancka, że wyróżnia się już z daleka. Wejście stanowią duże, przeszklone drzwi otwarte na ulicę. Po obu stronach wiszą długie i ciężkie kotary z czerwonego aksamitu, nadymające się od podmuchów ciepłego, letniego wiatru. W środku jest ciemno, tak że chwilę trzeba przyzwyczajać wzrok. Przez moment stoję nieruchomo w tej nieznanej przestrzeni. Stopniowo zaczyna odsłaniać przede mną swoje tajemnice. Niedaleko drzwi zaczyna się kontuar kosztownie wyposażonego baru, który ciągnie się daleko w głąb sali, ginąc w mroku. W całym pomieszczeniu, przerobionym ze starego magazynu, stoją niskie, marokańskie stoliki, a jedynym źródłem światła są niewielkie świece w kulistych naczyniach z niebieskiego szkła, ustawione na stołach i kontuarze. Za barem kolorowe butelki z alkoholem podświetlono od dołu niczym dzieła sztuki. Wyglądają przepięknie i na ich widok ogarnia mnie silne pragnienie. Ale to nie jest zwykła ochota na drinka. To przeżycie romantyczne. Bo ja nie tylko lubię alkohol, ja go kocham. Odwracam głowę. Przy jednym ze stolików na żakardowych poduszkach siedzą po turecku dwie kobiety. Każda ma przed sobą egzotyczny, kolorowy koktajl. Smużka dymu nad popielniczką wije się jak kobra. W rogu dostrzegam wysokiego mężczyznę w garniturze, który szepcze coś do ucha kobiecie przypominającej młodą Kathleen Turner. Cztery potężne wentylatory obracają się leniwie nad głowami gości. Wygląda na to, że na Manhattanie mamy teraz rok wentylatora. Równie dobrze mógłbym się teraz znajdować na Madagaskarze, około 1943 roku, w lokalu zarezerwowanym dla szpiegów. Dostrzegam Jima, który stoi przy barze zajęty ożywioną rozmową z jakąś kobietą. Oboje są odwróceni do mnie plecami. Oddycham z ulgą i ruszam powoli w ich stronę, ostrożnie, uważając, by nie nastąpić na jedną z poduszek, na stolik lub też jakiś inny, niewidoczny i niewyobrażalnie egzotyczny element wystroju. To jest Królestwo Niebios, do którego pozwolono mi wstąpić tylko na krótką chwilkę. I usiąść na podłodze, nie na chmurce. – Cześć, stary! – rozpromienia się Jim na mój widok. – O kurde, ale się zmieniłeś. Wyglądasz rewelacyjnie. – Oczy mu błyszczą od wódki. Nie widziałem go ponad miesiąc. I nigdy na trzeźwo. W świetle stuwatowej żarówki mojej abstynencji Jim wygląda jak ludzki wrak. Przedstawia mnie wysokiej, atrakcyjnej blondynce, która stoi obok. – Augusten – Astrid. Astrid – Augusten. Wymieniamy uścisk dłoni. Jej dłoń jest zimna i wilgotna, ale nie z nerwów, tylko od szklanki z drinkiem. – Stary, a niech mnie – mówi Jim, jeszcze raz mierząc mnie wzrokiem z góry na dół. – Muszę przyznać, że wyglądasz... cholera, nawet ja nie wykopałbym cię z łóżka. – Wybucha śmiechem i puszcza oczko do Astrid. Ona też się śmieje i pociąga spory łyk ze szklanki. Jim zdaje się zapomniał, że dwa lata temu istotnie nie wykopał mnie z łóżka. Włóczyliśmy się po knajpach aż do czwartej nad ranem, kiedy już wszystko zamykali, i w końcu wylądowaliśmy w jego mieszkaniu. Rano obudziliśmy w jednym łóżku zupełnie nadzy. Byliśmy tak przerażeni tą sytuacją, że odtąd żaden z nas nigdy nie poruszał tego tematu. Kusi mnie, żeby mu odświeżyć pamięć, ale się powstrzymuję. Zbliża się do nas barman. Sunie, jakby napędzały go bezgłośne silniczki odrzutowe przymocowane do obcasów jego butów od Prady. Ładnie zbudowany, umięśniony wygląda jak chodząca reklama z gazety, która przy okazji potrafi przyrządzać drinki. – Co podać? – pyta, używając do tego tylko jednej strony ust