Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W międzyczasie napisał też do Modesty Veran i posłał Peyretou z listem. Służący wrócił, gdy gotowy do drogi powóz stał przed kościołem. Deszcz przestał padać, powietrze było świeże i czyste. Jordan wskazał Fiariemu wnętrze karety. - Miałeś mi towarzyszyć przez trzy dni - przypomniał. Młodzieniec wzruszył ramionami i wsunął się na skórzane siedzenie. Wyglądał na znudzonego. Nie złamał warunków umowy, ale był już tego bliski. Ruszyli w drogę. - To odpowiedź. - Peyretou wyciągnął z kieszeni złożoną na pół kartkę papieru. Jordan pomyślał, że młoda czarownica zapewne zechciała podziękować mu za dość pękatą sakiewkę dołączoną do listu. Było to jednak nie podziękowanie, a kolejna wróżba. Jak to mówię, do trzech razy sztuka, czytał. Spróbujmy więc tak: zabiłeś kiedyś kogoś, zamordowałeś skrytobójczo, bo wierzyłeś, że tak trzeba, że to jest słuszne. A dzisiaj, nim zajdzie słońce, zabijesz znowu, nie patrząc swej ofierze w twarz, tłumacząc sobie, że w ten sposób unikasz znacznie większego zła. List nie miał podpisu. Jordan zmiął go w kulkę i wyrzucił przez okno powozu. Tym razem Modesta Veran pomyliła się tylko w jednym. Fiari umarł, patrząc swemu zabójcy w oczy. Dla Jakuba Ćwieka, który podsunął mi pomysł na to opowiadanie 2. Damarinus Domenic Jordan brnął po kolana w wodzie, ciągnąc za sobą martwe ciało. Tuż przy brzegu zatrzymał się, poprawił chwyt na kołnierzu ciężkiej od wilgoci marynarskiej kurtki. Fala, dłuższa i większa niż poprzednie, liznęła mu uda, woda wlała się do wysokich butów. Zaklął, postąpił dwa kroki i szarpnięciem wywlókł zwłoki na mokry żwir, kładąc je obok pozostałych. Wyprostował się, zachodzące słońce rzucało teraz na plażę jego cień, długi i ostry niczym nóż. Za nim na falach unosiły się szczątki niewielkiego statku, uwięziony wśród skał szarobiały żagiel wydymał się na wietrze. Ponad linią wody przeczytać można było wypisaną na burcie nazwę: "Dea Gratia". Jordan rozejrzał się, szukając wzrokiem dwóch mężczyzn, którzy pomagali mu wyciągnąć z wody poprzednie ciała. Znalazł ich stojących pośród gapiów. Miejscowi chłopi z ciekawością spoglądali na nieboszczyków, ule nikt się nie kwapił, by podjąć jakąkolwiek decyzję. - Przepuście mnie, do wszystkich diabłów! Rozstąpić się, ale już! Przez tkwiący na brzegu tłumek przepchnął się jeździec. Zeskoczył z konia i podszedł do czternastu ciał ułożonych w równy rząd. Pochylił się, spojrzał na uszy jedynej kobiety, które rozdarto, brutalnie zrywając z nich kolczyki, potem przeniósł wzrok na bose stopy jej sąsiada. Jordan nie patrzył na ciała, patrzył na przybysza. Ramiona wysokiego mężczyzny już lekko pochylały się do przodu, ale wciąż czuło się promieniującą z nich siłę. Siwe włosy rozwiewał ciągnący od morza wiatr, wytarta, zniszczona sutanna dla wygody rozpięta była do połowy ud, odsłaniając połatane spodnie i buty do konnej jazdy. Za pasem przybysza tkwiły dwa solidne pistolety. Jordan uśmiechnął się. Ojciec Inian, proboszcz Dolnego Tarris, bez wątpienia był osobliwą figurą. - Selvenes - rzucił teraz, pospiesznie żegnając zmarłych znakiem krzyża. - Znów palili na brzegu ognisko. Rabusie! Mordercy! - wypluwał słowa, jakby każde z nich musiał wyrywać sobie z głębi trzewi. Tłumek zafalował. Gapie wywrzaskiwali coś w miejscowym dialekcie, z którego Jordan niewiele rozumiał. Zwrócił się więc do księdza. - Nie wiadomo, czy oni zostali zamordowani! - powiedział głośno, starając się przekrzyczeć narastający za jego plecami hałas. - Hę? - Ojciec Inian posłał mu ponure spojrzenie. - Co pan mówisz? A niby co im się stało? Patrz pan. Ten tutaj ma rozcięte czoło, ten obok strzaskany bark, a kobieta... - A kobieta - wpadł mu w słowo Jordan - zmarła na skutek tak wyrafinowanej tortury, jaką jest zmiażdżenie trzech palców lewej dłoni. Dajmy temu spokój, ojcze. Te obrażenia powstały, gdy nad ranem przy wysokiej fali ciała uderzały o skały. - To co ich zabiło? Magia? - zapytał kapłan ze złością, najwyraźniej podrażniony kpiącym tonem rozmówcy. Jordan potrząsnął głową. - Może po prostu utonęli - powiedział spokojnie, pochylając się nad ciałem bosonogiego mężczyzny