Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Widocz- ne na Zatoce Hempstead motorówki i łodzie żaglowe płynęły w stronę jachtklubu albo dalej na południe, w kierunku Rosalyn Harbor. Zrobiło się wyraźnie chłodniej; na szczycie klifu szeleściły w powie- wach bryzy korony drzew. Znaleźliśmy przyjemny, świetnie osłonięty, piaszczysty zakątek, pozostawiony przez odpływ pomiędzy dwoma dużymi głazami u podnóża skały. Rozłożyliśmy koc i usiedliśmy na nim wpatrując się w wodę. Plaża po zmierzchu ma w sobie coś takiego, co uspokaja i dodaje zarazem wigoru. Majestat morza i rozpościerającego się wysoko nad 178 nim nieba czyni błahym każde wypowiedziane słowo, zarazem jednak każdy ruch i gest wydaje się pełen wdzięku i boskiej inspiracji. Rozebraliśmy się i pokochaliśmy pod gwiazdami, a potem leżeliśmy spleceni ramionami pod osłoną klifu, słuchając wiatru, który szumiał w drzewach nad naszymi głowami. Po jakimś czasie ubraliśmy się i ruszyliśmy trzymając się za ręce wzdłuż plaży. Po drugiej stronie zatoki dostrzegłem Sands Point, gdzie mieszkali niegdyś Gouldowie, cały klan Guggenheimów, August Belmont i któryś z Astorów. Idąc plażą i spoglądając na Sands Point pomyślałem o Jayu Gatsbym, bohaterze książki Francisa Scotta Fitzgeralda. Umiejscowie- nie jego mitycznego domu jest przedmiotem wielu lokalnych teorii i esejów literackich. Ja sam razem z kilkoma innymi osobami uważam, iż rezydencja Gatsby'ego to w rzeczywistości Falaise, dom Harry'ego F. Guggenheima w Sands Point. Olbrzymi, opisywany przez Fitzgeral- da gmach wyraźnie przypomina Falaise łącznie z linią brzegową i wysokimi urwiskami. Urządzono tam teraz muzeum i w nocy nie pali się ani jedno światło, ale gdyby oświetlała go jego mityczna sława, z pewnością zobaczyłbym go z tego miejsca. A po tej stronie zatoki, trochę dalej, przy następnym wysuniętym cyplu, wciąż stoi biały dom w stylu kolonialnym, w którym, jestem tego pewien, mieszkała niegdyś utracona miłość Gatsby'ego, Daisy Buchanan. Nie ma już długiego mola za domem Daisy, ale miejscowi potwierdzają, że kiedyś tu stało, a co do migoczącego na jego skraju zielonego światełka, tego samego, w które Gatsby wpatrywał się przez wody zatoki ze swej rezydencji, to przyznam się, że w letnie noce widziałem je ze swojej łódki i Susan widziała je także: widmową poświatę, która zdaje się unosić nad wodą w miejscu, gdzie niegdyś kończył się pomost. Nie jestem pewien, co dokładnie oznaczało to zielone światełko dla Jaya Gatsby'ego ani co w ogóle symbolizowało, poza orgiastycz- ną przyszłością. Ale jeśli chodzi o mnie, kiedy je widzę, wszystkie moje smutki nikną we mgle i czuję się jak mały chłopiec, dawno temu, kiedy pewnej letniej nocy wpatrywałem się z łodzi mego ojca w migoczące na pomarszczonych wodach Hempstead Bay świa- tło. Kiedy widzę to zielone światełko, przypominam sobie ową godzinę niewinności - niepowtarzalną spokojną noc, zapach morza, 179 lekką bryzę, fale uderzające leniwie o kadłub kołyszącej się łodzi, i ojca, który trzymał mnie za rękę. Również Susan twierdzi, że zielone światełko wprowadza ją czasami w metafizyczny nastrój, nie chce jednak albo nie potrafi dokładnie tego opisać. Ja jednak chcę opisać to wszystko moim dzieciom: chcę im powiedzieć, żeby same również szukały swego zielonego światełka. I marzę o tym, żeby pewnego magicznego letniego wieczoru strudzony naród zatrzymał się i zastanowił; żeby każdy mężczyzna i każda kobieta przypomnieli sobie, jak kiedyś wyglądał, pachniał i smakował ten świat, a także jak wspaniałe było poczucie bezpieczeństwa i uko- jenia, które osiągało się ściskając ojcowską lub matczyną dłoń. Zielone światełko, które spostrzegam u końca nie istniejącego pomostu Daisy, to nie jest przyszłość; to przeszłość, a zarazem jedyny kojący omen, jaki kiedykolwiek w życiu dane mi było oglądać. Rozdział 13 Do środy zebrałem wszystkie papiery, które trzeba było złożyć w gminie Lattingtown, żeby uzyskać zezwolenie na postawienie stajni na działce Susan. Nie wspominałem tam, że wymieniona stajnia stoi już na gruncie należącym do Stanhope'ów, ponieważ winni są oni gminie i hrabstwu furę pieniędzy i istniało niebezpieczeństwo, że fragment budynku, który zamierzaliśmy magicz- nym sposobem przenieść, zostanie zajęty na poczet zaległych podatków. Ale skoro zgodnie z prawem wolno zburzyć własne zabudowania, żeby nie płacić za nie podatku, równie dobrze można, moim zdaniem, przenieść je na teren, za który podatki są płacone regularnie, a nawet wzrosną, właśnie z racji postawienia stajni. Naprawdę nie wiem, jak ktokolwiek jest w stanie funkcjonować w tym społeczeństwie bez dyplomu prawa. Nawet mnie, absolwentowi tego wydziału na uniwer- sytecie harvardzkim, rocznik 1969, zdarzają się kłopoty z rozróżnieniem tego, co legalne, od tego, co nielegalne, liczba przepisów wykonawczych rośnie bowiem szybciej niż sterta śmieci na miejscowym wysypisku. Tak czy owak, napisałem również podanie, na którym powinien złożyć swój autograf pan Frank Bellarosa. — Jak zapewne wiesz - oznajmiłem Susan w środę wieczór przy kolacji - miejscowy zwyczaj wymaga, by osobiście zanieść naszemu sąsiadowi podanie i przy okazji poinformować go, co zamierzamy zrobić. — Zostaw to mnie - odpowiedziała. — To świetnie. Wolałbym ci nie towarzyszyć. 181 — To moja stajnia. Ja się tym zajmę. Czy mógłbyś podać mi ten półmisek z pieczenią? — Z pieczenią? Myślałem, że to pudding chlebowy. - Podaj mi, cokolwiek to jest. Podałem jej, cokolwiek to było. - Moim zdaniem powinnaś wybrać się do Alhambry jutro w ciągu dnia. Może uda ci się spotkać panią Bellarosę