Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W mgnieniu oka całe stado pierzcha w górę i z hałaśliwym szumem skrzydeł znika wśród gąszczów. Zrozumiał zakonnik, co się stało - złowieszczy wzrok zwraca w stronę intruza. Sprężycki zamyka oczy, duszę Bogu poleca. Po chwili czuje się pochwyconym kościstą dłonią za ramię, silnie szarpniętym i wyciągniętym z kryjówki. Staje wreszcie, a raczej jest postawiony, nad głową zaś jego rozlega się twardy, suchy, drewniany głos: - Katolik jesteś, pauprze? Odważył się oczy otworzyć. Widzi przed sobą księdza siedzącego na ławce - mniej groźnego i strasznego, niż sobie wyobrażał, za to bardziej smutnego. - Katolik jesteś? - powtarza zakonnik pytanie. - Katolik, proszę księdza dobrodzieja. Ojciec mój także katolik i matka katoliczka, i cała nasza rodzina katolicka! Mówi dużo, prędko - chciałby nieprzyjemną sprawę zagadać. - Przykazania, pauprze, znasz? - Znam przykazania boskie i przykazania kościelne, i grzechy główne, i grzechy cudze, i grzechy przeciw Duchowi Świętemu... Wszystko znam, proszę księdza dobrodzieja! - Jakież jest czwarte przykazanie boskie? - "Czcij ojca twego i matkę twoją"... A piąte: "Nie zabijaj!"... A szóste... - Czy w czwartym przykazaniu Bóg nakazuje szanować tylko rodziców? - Nie tylko rodziców, ale także krewnych, opiekunów, zwierzchników, przełożonych i wszystkie w ogóle osoby starsze, którym winniśmy miłość, cześć, wdzięczność, szacunek i posłuszeństwo... Amen! Choć nie patrzy wprost na księdza, dostrzega jednak, że jego surowa twarz rozchmurzyła się cokolwiek. Budzi to w nim otuchę. Suchy, twardy głos pyta dalej: - Czemuż więc, pauprze jeden, nie uszanowałeś ani mego wieku, ani stanu, wdzierając się podstępem tam, gdziem się schował przed podobnymi tobie krzykaczami? Sprężycki milczy zawstydzony. - Co cię tu ciągnęło, co? Nie ma w moim ogródku wisien kwaśnych, gruszek niedojrzałych, jabłek cierpkich - nie ma nic, za czym przepadają takie niedorostki. Są tylko kwiaty - proste, polne kwiaty, takie, jakie Pan Bóg stworzył, żeby ziemię upiększały, oczy ludzkie cieszyły, a harmonią barw i kształtów chwałę Stwórcy wysławiały. Tych kwiatów rwać nie można, bo ani głowy ludzkie nie są do miecza, ani kwiaty do drapieżnych rąk głupców i szkodników... Czego więc tu chciałeś? Sprężycki rad by co odpowiedzieć, lecz ani jedno słowo stosowne na myśl mu nie przychodzi. Jest zupełnie zbity z tropu, zły sam na siebie, odurzony... - A może myślałeś, pauprze, że tu się dzieją jakieś nadzwyczajności, czarodziejstwa? Toć bają przekupki, że ksiądz Siennicki z diabłem ma do czynienia, że kiedyś diabły z opętanych wypędzał, a teraz z diabłami wojować musi, bo mu w dzień i w nocy spokoju nie dają. Pewnieś i diabła spodziewał się tu zobaczyć, nieprawda? - Nie, proszę księdza dobrodzieja... - zdobywa się wreszcie biedny chłopiec na lękliwe zaprzeczenie. - Cóż więc cię tu sprowadziło? Powiedz. Sprężycki staje się naraz odważnym. Głowę podnosi, twarz rozpogadza, głosem mniej już zająkliwym odpowiada szczerze: - Ciekawość. Podobała się ta szczerość zakonnikowi. - No, i przekonałeś się - mówi łagodniej jeszcze - że nic tu nie ma ciekawego. Drzewa takie, jak wszędzie; kwiaty podobne do wszystkich kwiatów; ptaki jak wszystkie ptaki... - O! nie... - przerywa coraz bardziej ośmielający się chłopiec. - Co do ptaków, proszę księdza dobrodzieja, to... - To co? - To takich, jak tutejsze, nigdziem nie widział. I myślę, że nigdzie indziej takich nie ma... - Dlaczego tak myślisz, mój chłopcze? - Przecie widziałem, jak przybiegały do księdza dobrodzieja niby kurczęta, na ramionach mu siadały, z ręki brały ziarno, nic się nie bojąc... Zakonnik westchnął. - To prawda, moje dziecko. Ale czy sądzisz, że w tym jest cud jakiś lub kuglarstwo? Zaprawdę powiadam tobie i innym, że każdy z was może żyć z ptakami, z dzikim nawet zwierzem po przyjacielsku i po bratersku - trzeba tylko, żeby był przyjacielem i bratem każdemu stworzeniu bożemu i żeby idąc do niego, w sercu swym nie krył zdrady. Bóg obdarzył stworzenia swe instynktem, który je ostrzega, komu mogą zaufać, a kogo bać się mają. Sprężycki rozważa w myśli usłyszane słowa. Jeszcze nie bardzo je rozumie - postanawia jednak dokładać wszelkich starań, aby dojść do tej doskonałości, o której mówił zakonnik. Cóż by to było za szczęście, gdyby na przykład kraska - ta przecudna szafirowo - złocista kraska, będąca dlań dotąd czymś niepochwytnym, niemal fantastycznym, rodzajem powietrznego zjawiska, o którego rzeczywistości prawie powątpiewa... - gdyby ta kraska na każde zawołanie sfruwała doń z wierzchołka wysokich drzew, pozwalała brać się do ręki, pieścić, głaskać i cieszyć do syta oczy tęczowym swych piór blaskiem!... Nigdy już, nigdy żadnemu ptaszkowi najmniejszej krzywdy nie wyrządzi. Ma w domu szczygła w klatce - natychmiast po powrocie wypuści go na wolność. Zrobiłby to samo i z kanarkami swej matki - obawia się jednak, żeby ich wróble nie zadziobały lub kot nie pożarł, jak to się przytrafiło kanarkowi sąsiadów. - Moje dziecko - mówi ksiądz, biorąc do ręki jedną z ksiąg leżących na ławce (nie nazywa go już "pauprem" ani "chłopcem") - widziałeś ptaszęta boże, przylatujące do ręki mej po ziarno, i wydało ci się to czymś nadzwyczajnym. Dowiedzże się, że coś widział, jest dzieciństwem, uwagi niegodnym w porównaniu z tym stosunkiem, jaki łączył z przyrodą niektórych świętych i ojców Kościoła