Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. - odparł Konrad zamyślony. Zapadł w poprzednie dumania. Wielkie boje?... Z kim? Wielki lęk przyjdzie... Na kogo? Jużci na Niemców, na Niemców!... Hej! ujrzeć Śląsko bez Niemców! Jak było niegdy, zanim dziad Bolko Wysoki (Bolko Wysoki - Bolesław Wysoki, książę wrocławski; zm. 1201) jął ściągać osadników, co najlepsze pola nad Odrą im dawać... Takim je znowu obaczyć... Ściągnąć mimo woli wodze i rozejrzał się. Byli już na skraju polany, gdzie wiły nocą widzieli. Trzciny syczały przeciągle, jak wczora, stukając tępo o siebie brunatnymi, ciężkimi pałkami. W samym środku zniżającej się polany szeregi rozstępowały się nagle, bagno najgłębsze. Tam chroniły się w dzień wiły i topieluch siedział gmerząc grubymi paluchami w rdzawym błocie, aż bańki wyskawiwały na powierzchnię. Choć raz na rok musiał dostać na obiatę człeka, którego mu napędzały wiły. Kiedy nikt się nie kwapił w tę przeklętą stronę, wysadzał krągłe, uszate łbsko z wody i wołał: "Czas idzie i godzina, a człowieka nie ma..." Tak powiadali starzy, co sami i to słyszeli. Wątłym kożuchem zarastająca jego schronisko zdradna zieleń darni wabiła urągliwie ku sobie, oddychała łudzącym spokojem. Południe już dochodziło. Mimo spóźnionej pory wiatr ciepły, prawie że letni, pociągał nad doliną Odry. Kręcił drobne wiry z pyłu, wzbijał je słupem do góry, mierzwił ziemię i zgarniał w okółkę liście i źdźbła słomy. - Taka jesień, a Strala (Strala (Srala) - diabełek w wichrze) jeszcze się wierci... - zauważył półgłosem jadący za swoim panem pachołek książęcy. Dźwięk słów obudził Konrada z niewesołych myśli. Spojrzał bystro przed siebie - naraz wyciągnął w tył rękę: - Masz nóż? Dawaj, a żywo. - Mam, panie - pisnął z przejęciem pachołek podając rozwarty kozik. Konrad uchwycił go w garść, przeżegnał się, splunął w tył trzykroć i gdy wirujący tuman wiatru się przybliżył, cisnął błyskawicznie kozikiem w sam środek, aż ostrze utkwiło w ziemi. Lej podniósł się dalej, pląsając. Pachołek, stojąc z tyłu przezornie, śledził ruchy księcia z rozwartymi szeroko ustami. - Ady, panie, nie podchodźćcie! - krzyknął przerażony widząc, że książę schodzi z konia. Nie bacząc na to, Konrad już się pochylił nad ostrzem, badając pilnie ziemię naokoło. - Nigdzie krwie nie znać, chybiłem - mruczał gniewnie. Znowu się przeżegnał i splunął trzykrotnie, zanim wyciągnął kozik tkwiący w ziemi. Nie mogąc się pogodzić z myślą o niepowodzeniu, starannie oglądał ledwie dostrzegalny otwór, pozostawiony przez ostrze. - Nie ma - stwierdził z żalem. Tuż blisko zatętniły kopyta. Podniósł głowę i poznawszy w nadjeżdżającym brata spochmurniał jeszcze więcej. "Ten tu czego? Szlakuje (Szlakować - szpiegować) mnie czy co?" Ale Henryk, syn Henryków, rozjaśnił się na jego widok uśmiechem, w którym nie było miejsca na podstęp. - A witajże! Skąd to jedziesz? Podjechał tuż, wyciągając prawicę po rycersku, dłonią otwartą do góry. - Czego tu szukasz po gościńcu? - W Stratalę godziłem nożem, ale chybił. - Niesadno go trafić; będzie ci teraz zapiekał... - Niech spróbuje! - Konrad spojrzał ze złością za tumanem, w którym zdawało mu się, że dostrzega wyraźnie pląsającego duszka-wietrznika, i pogroził mu pięścią siadając na koń. - Kajżeś bywał? - powtórzył Henryk. - U Spicyryna wójta, na zrękowinach. - Legataśmy przyjmowali - opowiadał młodszy z ożywieniem. - Wielki był fest... nie było cię. Pan ociec srodze się o to ozeźlili. - Żeśta poźrzeli, jako mnie nie ma? - Jakże? - odparł Henryk nie spostrzegając szyderstwa. - Ociec przykazali szukać cię wszędy i pachołków rozesłali. Takiego gościa witamy, prawi, a mój najstarszy kajś sobie precz ujechał... Podjechał trącając brata nogą w strzemię. - Dlaczegoś nie był? Gadaj! Konrad machnął niecierpliwie ręką. - Dlaczego? - powtórzył Henryk nagabliwie. Lecz w tejże chwili w pobliskim już grodzie dzwony uderzyły na południowe Ave (Ave (łac.) - witaj. Tu: nabożeństwo). Henryk zdjął czapkę, przystanął. Rozzażył się cały modlitwą. Usta szeptały pacierze, oczy zawisły na niebie w żarliwym oczekiwaniu. Gdy dzwony zamilkły, oderwał się od modlitwy jakby z żalem... Podobny był do Konrada z rysów i ubioru, jeno szczuplejszy. Nosił przy tym brodę, co wydłużało jego wąską twarz i przydawało wieku. - Po cóżeś jeździł? - zapytał po raz trzeci? - Nikomu nic do tego - burknął Konrad. - Bez małaś dwie niedziele za Odrą siedział... - Niewola mi sterczeć doma? Henryk wzruszył ramionami i jechali w milczeniu. W mglistym powietrzu stukotała niedaleko, sennie, uparcie, kołatka. Dźwięknęła mocniej. Zza krzów przydrożnych wyszedł lepur (Lepur (z gr.) - trędowaty) paskudny, trędowaty, w zrudziałej, czarnej szatce, na której bracia szpitalnicy przyszyli na piersi kształt ręki, z szarego płótna wycięty. Z wyżartej maski szkaradnika patrzyły opłynięte śluzem kaprawe oczy. Ślina ściekała kącikami spuchłych warg. Widząc jadących stanął kornie z boku drogi, wyciągając przed siebie drewnianą miskę, która stanowiła kołatkę zarazem. - Wszędy się to plugastwo rozłazi - sarknął Konrad odwracając oczy ze wstrętem. - Napędzić by go trza do szpitalników z powrotem. Nie odpowiadając Henryk szukał grosza w wiszącej u pasa kalecie. Znalazłszy chciał rzucić do miski, lecz zatrzymał się w pół gestu. Z dziwnym, bolesnym półuśmiechem zsiadł z konia. Lepur cofnął się o krok, nie wiedząc, czego chcą od niego, lecz książę Henryk położył mu dłoń na ramieniu, popatrzył z bliska w zaropiałą gębę, wsunął w opuchłą dłoń pieniądz. Uśmiechnął się znowu i pochylił nisko. Owionął go, odrzucił mdły cuch gnijącego ścierwa. Zmógł się. Ucałował nędzarza w oba policzki. Zawrócił, skoczył na konia schylając głowę, by ujść wzroku brata. Paliła go chęć otarcia rękawem ust, na których czuł śmierdzący posmak ropy, ale zabronił sobie dać temu pragnieniu folgę. Beznosa maszkara patrzyła za nim ogłupiała, obracając w ręku monetę. Konrad śmiał się w głos szyderczo. - Świńtuchu! Nie boisz się? - Nie. - Po cóżeś to robił? Gadaj! Mgli mię we wątpiach, ino wspomnę. Henryk odwrócił pobladłą twarz. - Przeto zrobiłem - rzekł głosem przerywanym czkawką - że Krystus Pan srodze ich doświadczył, nas niesłusznie wywyższając... - Gadanie! Pana Krystusowe rozrządzenie chcesz odmienić? Naraz przypomniał sobie zwykłą bolączkę. - Skludziliście nowych Niemców? - zapytał z urazą. Henryk ożywił się. - Ano. Trzy rody, w każdym kupa ludzi. To przednie osadniki są, aże spod Bamberga... Obaczysz, jakie gospodarze! Dwa razy tyle ziarna zbiorą, ile naskie..