Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ledwie to dojrzał, zakrztusił się piwem, zakaszlał, omal nie wypuścił z rąk kufla. Odwrócił się szybko do kompanów. - Waszmościowie! - syknął. - Wiecie, kto tu siedzi? - No, kto? - zapytał Szczawiński. - Ten staruch? Chyba nie wtrąci się, jak będziemy przypiekać Żyda. - Ten stary... - Kietlicz zakrztusił się znowu - ten... - zakaszlał - ten staruch jest wart więcej złota, niż sam waży. - Co? Nie może być! - To jest Serafin Muraszko. Znaczy się Did Muraszko... - A kto to? - Nie słyszeliście? Największy warchoł w Kijowskim województwie. Może nie pierwszy. Ale na pewno drugi po panu Samuelu Łaszczu. - Jezusie Nazareński! - niemal wykrzyknął Szczawiński, demonstrując tym samym bogobojność, o którą trudno byłoby go posądzać. - To pewnie infamis! - W rzeczy samej. I jest nagroda za niego. Pięć tysięcy czerwonych złotych. - Pięć tysięcy? Za tyle złota mógłbym nawet poniechać dziewek. - Pięć tysięcy... Trzeba go tylko schwytać i zawieźć do Bracławia. - Takiego starego dziada?! To będzie proste. - No pewnie. - To co, idziemy? - Już zaraz, waszmościowie. Powoli odwrócili się w stronę Muraszki. Dziadek nie zwrócił na nich zbytniej uwagi. Kietlicz ponaglił swoich kompanów skinieniem ręki. Ruszyli wolno, odsuwając się od siebie. Dziadek Muraszko nawet nie spojrzał w ich stronę. Po prostu siedział, zadumany nad kielichem pełnym wina, ani zwracając uwagi na otoczenie. - Waść jesteś Serafin Muraszko? - zapytał groźnie Kietlicz, ledwie stanęli na stołem. - Mamy sprawę do Waszej Miłości. Muraszko podniósł wolno głowę. Oczy miał mętne i dość kaprawe. - Sprawę?! - zahuczał gniewnie - jaką sprawę? Ja pożyczek nie udzielam. Jałmużny nie daję. Chyba, że o zajazd rzecz idzie. Wtedy ucha nadstawię. - Panie Muraszko! - rzekł Kietlicz nadspodziewanie uroczyście. - Zdaj waść szablę i pistolety i jedź z nami. - Co?! Jakim prawem?! - Jesteś, panie Muraszko łotr, hultaj i szelma, bez czci i sumienia! - zagrzmiał Kietlicz. - Zdaj broń i jedź z nami! - A wy kto jesteście?! Spojrzeli po sobie, nieco stropieni elokwencjąpana Muraszki. - My jesteśmy słudzy Rzeczypospolitej! - zakrzyknął Szczawiński. - Obrońcy cnót i honoru szlacheckiego. -1 rycerze Chrystusowi! - dorzucił Pałka. - Znaczy się, waszmościowie kwestarze? Na nowy kościół ofiary zbieracie? - Dawaj broń! - Powoli, mości kawalerowie - powiedział szybko Muraszko, a Kietliczowi zdało się, że widzi w jego oczach strach. Stary widać zorientował się wreszcie, że to nie przelewki. - Zaraz, widzę, żeście zacna kompanija. Rzeknijcie, co mam dla was uczynić... Wymienili krótkie, wymowne spojrzenia. - Wstawaj! - zawrzasnął Pałka, a potem chwycił starego za żupan na piersiach i poderwał w górę. - A jak nie, to jak pies na arkanie pójdziesz, stary trupie! Zbieraj się! Pchnął Muraszkę na ścianę. Kietlicz dostrzegł, że twarz starego zbielała jak kreda. Uśmiechnął się pod wąsem. Że też kogoś takiego określano zaszczytnym mianem wielkiego infamisa. - Zaraz, zaraz... rzekłem już, żeście godni kawalerowie - powiedział pośpiesznie Muraszko. Pójdę, już pójdę, gdzie zechcecie. Jeno pozwólcie, bym ulżył nodze strudzonej. Kietlicz rozluźnił się. Wszystko poszło jak z płatka. Dał swoim kompanom znak, że wszystko idzie dobrze. Odsunęli się od stołu... Dziadek Muraszko ostrożnie wyciągnął swą prawą, drewnianą nogę na dębowym blacie. Ujął za jakiś zaczep pod kolanem i wtedy właśnie, okazało się, że cała sprawa bynajmniej nie przedstawiała się tak prosto, jak to sobie wyobrażali. Wprost przeciwnie - wielce się skomplikowała, zważywszy, że w drewnianej podeszwie Muraszki widniał okrągły, czarny otwór, zupełnie jak gdyby wewnątrz kulasa znajdowała się gruba, metalowa rurka... - Ratuj się! - zdołał wrzasnąć Kietlicz i padł na podłogę, przeturlał się w bok. Usłyszał głośny trzask; huk wystrzału był tak silny, jak gdyby wypaliła kolubryna, w powietrzu zapachniało prochem. Poderwał się na nogi, i wówczas poczuł, że cały oblepiony jest czymś mokrym i lepkim, czymś, co rozbryzgało się po ścianach i suficie. Potarł dłonią żupan, podniósł rękę do oczu... To była krew... krew... krew... Zawył jak dzikie zwierzę. Szczawiński i Pałka leżeli na podłodze. Ten pierwszy, podrygiwał, charczał w agonii, drugi spoczywał cicho i spokojnie, a przez dziurę w jego brzuchu widać było zalane krwią deski podłogi. Kietlicz usłyszał stukot. Dziadek Muraszko szedł na niego z wyciągniętą szablą. Z jego drewnianej nogi unosiła się wątła smużka dymu. - Ty z kurwy synu! - wrzasnął Kietlicz rozpaczliwie, a potem rzucił się na Serafina. Uderzył z góry, z zamachu, wyjąc jak zwierzę. Muraszko rozkraczył się, uderzenie, które miało rozłupać mu czaszkę, przyjął zwinnie na zastawę szabli, sam pchnął płasko, nisko, do dołu. Kietlicz odbił podstępny sztych szabli, przyciął z podlewu, chlasnął krótko, a potem zawinął się, obrócił w piruecie i ciął z zamachu w pierś. Przeciwnik uchylił się. Muraszko zatańczył na swej zdrowej nodze, umykał z piekielną szybkością spod świszczącego ostrza zygmuntówki, a potem wysunął do przodu protezę, podcinając nogi Kietliczowi. Opryszek zawrzasnął krótko, stracił równowagę, poleciał naprzód, zwalił się z hałasem, wyrżnął łbem o ławę. Szabla wypadła mu z ręki. Zdążył jeszcze odwrócić się, rzucić krótkie, szybkie spojrzenie na swego przeciwnika. Dostrzegł błysk... - Jezu Chry... Nie zdążył domówić tych słów. Szabla Muraszki wbiła mu się w łeb, przecięła kości i mózg, dotarła aż do lewego oczodołu