Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Susan i Charlotte siedziały na ławce i rozmawiały z Lizzie Flynn i Arthurem Hammondem. Lizzie była drobną, ciemnowłosą, pełną energii dziewczynką; mieszkała nad malutkim pubem, który prowadził jej ojciec. Arthur był niewysokim, nieśmiałym blondynem i mieszkał w jednym z wielkich domów w Alejach. – Szkoda, że muszę wyjechać – powiedział Arthur. Opuszczał Kendleton pod koniec semestru i przenosił się do szkoły z internatem w Yorkshire, gdzie kształciły się trzy pokolenia jego rodziny. Jego starszy brat Henry już się tam uczył. – Ja też żałuję – odezwała się Lizzie. – Gdybyś został – zauważyła Susan – mógłbyś pójść do Heathcote. Moja mama mówi, że to bardzo dobra szkoła. – Akademia Heathcote, prywatna szkoła na skraju miasta, przyjmowała dziewczęta i chłopców powyżej jedenastego roku życia. Większość rodziców z Kendleton marzyła o tym, by posłać tam swoje pociechy, ale wysokie czesne stanowiło dla wielu barierę nie do pokonania. Arthur pokręcił głową. – Mój ojciec mówi, że muszę pojechać do Yorkshire. – W takim razie jest głupi – orzekła Lizzie bez ogródek. – Henry mówi, że starsi biją nowych chłopców i wsadzają im głowy do klozetów. – Henry próbuje cię nastraszyć. On też jest głupi – zawyrokowała Lizzie. Susan pokiwała głową. – No. W końcu koleguje się z Edwardem Wetherbym. Lizzie zachichotała. Deszcz bębnił w szyby. Niebo za oknem było czarne. Alice Wetherby, która siedziała nieopodal, zerknęła w ich stronę. – O czym tam gadacie? – zażądała wyjaśnień. – Nie wtykaj nosa w cudze sprawy – odparła Susan. – Właśnie. Idź poszukać sobie krowiego placka – dorzuciła Lizzie. Parsknęli śmiechem, wszyscy oprócz Charlotte, która była cichsza niż zwykle. – Co ci jest? – zapytała Susan. – Moja mama mówi, że twoja mama wyjdzie za pana Bishopa. – Nie. On jest tylko naszym przyjacielem. – Ale tak mówi moja mama. A kiedy się pobiorą zamieszkacie na placu Królowej Anny. – Moja mama nie wychodzi za pana Bishopa. – Ale moja mama mówi... – Nie obchodzi mnie, co mówi twoja mama. Podeszła Alice z nieodłączną Kate Christie. – Będziesz miała sąsiadkę wariatkę – powiedziała do Kate, która sama mieszkała na placu Królowej Anny. – Pewnie wszystkich pozabija – stwierdziła Kate. – Nie, Kate – odparła słodkim głosem Susan. – Tylko ciebie. Nawet Charlotte wybuchła śmiechem. Lizzie zaczęła nucić Kaczor Donald farmę miał. Alice, pozbawiona liczebnego poparcia, skrzywiła się i odeszła. – Mam nadzieję, że twoja mama za niego nie wyjdzie – westchnęła Charlotte – bo jak zamieszkasz na placu Królowej Anny, znajdziesz się po drugiej stronie rynku i nie będziemy już najlepszymi przyjaciółkami. – Jasne, że będziecie – wtrącił się Arthur. – Lizzie i ja jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a mieszkamy po przeciwnych stronach Market Court. – Już niedługo – zauważyła Lizzie – bo jedziesz do tego Yorkshire. – Naprawdę żałuję, że wyjeżdżam. – Ja też. – Gdybyś został – powiedziała Susan – mógłbyś pójść do Heathcote... I tak rozmowa zataczała kolejne kręgi. Wieczór. Susan leżała w łóżku, a mama siedziała obok. Plamka, który powinien spać w koszu na podłodze, mruczał na poduszce. – Wychodzisz za mąż za wujka Andrew? – Dlaczego pytasz? – Bo tak mówili w szkole. – A ty, co odpowiedziałaś? – Że nie. Że wujek Andrew jest tylko naszym przyjacielem. Czekała, aż matka to potwierdzi, ale na próżno. – Wyjdziesz za niego? – Oświadczył mi się. – Aha. Cisza. Matka patrzyła na nią w milczeniu. Za oknem jakiś mężczyzna krzyczał na kogoś, że za szybko jeździ na motocyklu. – Jak byś się czuła, Susie, gdybym się zgodziła? Nie odpowiedziała. Jej myśli były zbyt zawikłane, żeby mogła je wyrazić. Lubiła wujka Andrew. Był miły, dobry i był jej przyjacielem. Ale nie był jej tatą. – Lubisz wujka Andrew, prawda? – Tak. – Ja też. – Tak bardzo jak tatę? – Nie. Nie aż tak, ale tata był wyjątkowy. Pokiwała głową. Jej ojciec rzeczywiście był wyjątkowy. Najbardziej wyjątkowy na świecie. – Ale wujek Andrew też jest wyjątkowy, Susie. – Pauza. – Na swój sposób. Sprawia, że czuję się... sama nie wiem... – Odważna? – Może... – Ale zdanie pozostało niedokończone. – Czy gdyby się z tobą ożenił, zamieszkałybyśmy w jego domu? – Tak. Susan pomyślała o antycznych meblach i obrazach. Czystych lśniących powierzchniach. Porządku. Jej ojciec należał do bałaganiarzy. Odziedziczyła po nim tę cechę. Czasami doprowadzała mamę do szału. Ale kiedy wylała lemoniadę na dywan, wujek Andrew wcale się nie zezłościł. – Musiałabym nazywać go tatą? – Nie, jeśli nie będziesz chciała. – Nie chcę. Jest moim przyjacielem, ale nie tatą. Wyjdziesz za niego, mamo? – Nie wiem, Susie. Przytuliły się czule. Potem matka wyszła i zgasiła światło. Susan leżała w ciemności, czekając, aż oczy przyzwyczają się do mroku, i zobaczy znajome kształty. Szafę z ubraniami i biurko. Półki zapełnione książkami i zabawkami. Kołyskę zrobioną przez dziadka. Wszystkie sprzęty znane jej tak dobrze jak rysy własnej twarzy. Wstała, usadziła Plamkę na ramieniu, podeszła do półek, a potem, ignorując wpijające się w skórę pazurki, wzięła muszlę i przyłożyła ją do ucha. Szum morza wypełnił jej myśli, przenosząc ją na plażę w Konwalii. Na piękną, ciągnącą się kilometrami białą piaszczystą plażę, gdzie zbudowała z ojcem ogromne zamczysko, dekorując mury muszelkami i kamyczkami, a potem patrzyli ze śmiechem, jak nadpływają fale, mocząc im stopy i rozmywając budowlę. To był magiczny dzień. Każdy dzień z tatą był magiczny. Nikt nie potrafiłby go nigdy zastąpić. Tęskniła za nim tak bardzo, że czasami chciała krzyczeć z bólu. Ale krzyk nie przywróci go do życia. Nic nie przywróci go do życia