Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— No, dobra — powiedział. — Wiem, że się nie boicie ani nic z tych rzeczy.,. — To dobrze — rzekł Ben — bo ja się stąd nie ruszam. Wstałem. Jeśli Davy Ray miał dość odwagi, żeby iść, to ja też. Poza tym sam chciałem się przekonać, kto zapędził się samochodem tak daleko w las. — Chodź! — ponaglił mnie Davy.—Tylko uważaj, gdzie stawiasz nogi! — Przecież nie zostanę tu sam! — Zerwał się Ben. — Całkiem wam odbiło, wiecie o tym? — Wiemy. — W głosie Davy'ego zadźwięczała duma. — A teraz głowy nisko i żadnych rozmów! Skradaliśmy się od drzewa do drzewa, kierując się wzdłuż traktu, którego nawet nie zauważyliśmy, kiedy o zmierzchu rozbijaliśmy obóz. Szlak wił się tam i z powrotem wśród drzew. Sowa znów zaczęła hukać, a świetliki mrugały ze wszystkich stron. Przeszliśmy tak może dwieście jardów, kiedy Davy Ray nagle się zatrzymał i szepnął: 233 — To tu! Przed sobą ujrzeliśmy samochód. Tym razem stał, ale jego silnik wciąż mruczał, a światła były włączone. Przykucnęliśmy za drzewem. Nie wiem, co czuli koledzy, ale moje serce robiło milę na minutę. Samochód wciąż tkwił w miejscu, a kierowca nie wysiadał. — Chce mi się siusiu! — szepnął rozpaczliwie Ben, ale Davy kazał mu wytrzymać. Po pięciu lub sześciu minutach ujrzeliśmy inne światła, zbliżające się przez las z przeciwnego kierunku. Tym razem był to czarny cadillac. Zatrzymał się naprzeciw pierwszego samochodu. Davy Ray spojrzał na mnie, a jego mina świadczyła wyraźnie, że tym razem trafiliśmy na prawdziwą aferę. Mnie tam osobiście wcale na tym nie zależało; wolałem raczej jak najszybciej wycofać się z tego, co uznałem za spotkanie bimbrowników. Potem drzwi pierwszego samochodu otworzyły się i wysiadło z niego dwóch ludzi. — O rany! — tchnął mi do ucha Davy Ray. W krzyżujących się światłach reflektorów stało dwóch mężczyzn, ubranych zwyczajnie, tylko głowy okrywały im białe maski. Jeden z nich był średniego wzrostu, drugi wysoki i tęgi — do tego stopnia, że jego brzuch zwisał nad paskiem dżinsów. Ten średni palił papierosa albo cygaro — trudno było powiedzieć co — i przechylał zamaskowaną głowę, wydmuchując dym kącikiem ust. Potem otworzyły się drzwi cadillaca i serce podeszło mi do gardła, kiedy rozpoznałem w kierowcy Bodeana Blaylocka. To był on; pamiętałem twarz, która patrzyła na mnie znad stolika, jak gdyby chciał mi powiedzieć, że złapał mojego dziadka i już go nie wypuści. Z przeciwnej strony wynurzył się szczupły mężczyzna o gładko ulizanych czarnych włosach i masywnym, wystającym podbródku. Miał na sobie obcisłe czarne spodnie i czerwoną koszulę z kowbojskimi wzorami na karczku. W pierwszej chwili myślałem, że to Donny Blaylock, ale tamten nie miał takiej brody. Człowiek ów otworzył tylne drzwi cadillaca i po chwili całe auto się zatrzęsło, kiedy trzeci pasażer zaczął się gramolić na zewnątrz. Ujrzałem górę na dwóch nogach. Olbrzymi brzuch wydymał czerwoną kraciastą koszulę i założony na nią kombinezon. Kiedy mężczyzna stanął przy samochodzie, jego głowa — łysa z wyjątkiem pasemka siwych włosów okalających żołędziokształtną czaszkę — sięgała prawie metra dziewięćdziesięciu nad ziemią. Krótko 234 przystrzyżony siwy zarost zbiegał się w jednym punkcie pod brodą. Pomarszczona twarz przywodziła na myśl płat czerwonego mięsa, a jej właściciel sapał niczym kowalski miech. — Co to, chłopcy, wybieracie się na maskaradę?! — ryknął gło- sem, żywo przypominającym dźwięk, jaki wydaje betoniarka, a potem zaśmiał się jak wielki stary silnik, na którego stykach pojawia się pierwsza iskra. Bodean i ten drugi także zaczęli się śmiać. Faceci w maskach przestąpili niepewnie z nogi na nogę. — Wyglądacie jak worki gówna — rzekł człowiek góra, posuwając się do przodu. Przysięgam, że jego dłonie miały rozmiary swojskich szynek, a stopy w przydeptanych kowbojskich buciorach wyglądały, jak gdyby mógł nimi miażdżyć mniejsze drzewa. Tęższy człowiek w masce powiedział: — Jesteśmy inko... inko... nie chcemy, żeby ktoś nas rozpoznał. — Pieprzysz, Dick! — Brodaty potwór na nowo parsknął śmiechem. — Trzeba być idiotą i do tego ślepym, żeby nie rozpoznać twojego brzuszyska i tego tłustego zadka! Przygarnął kocioł garnkowi — pomyślałem. — Ajajaj, myśleliśmy, że pan też nas nie rozpozna, panie Blaylock! — rzekł przypochlebnie mężczyzna nazywany Dickiem, a ja nagle uświadomiłem sobie, że mam przed sobą pana Dicka Moultry'ego, natomiast ten drugi to siejąca postrach głowa klanu Blaylocków — Biggun Blaylock we własnej osobie. Ben też zdał sobie z tego sprawę