Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie tylko przez niego jednak, lecz i przez taką okoliczność, że wczoraj jechał Don Kichot w jedną stronę, a dzisiaj, po opuszczeniu zajazdu, w drugą, w obu przypadkach na Rosynanta się zdając, którego, jak to konia, najpierw bawiło oddalanie się od stajni, następnie zaś powrót do niej. W rezultacie znajdowali się obecnie bardzo blisko wsi rodzinnej, i dobry kmiotek z sąsiedztwa, który Don Kichota znalazł, a którego ten nie poznał, biorąc za markiza z Mantui, dobry ten kmiotek nie miał szczególnego kłopotu z odtransportowaniem rycerza do domu. Rozebrawszy ze szczątków zbroi, podniósł go z ziemi i wsadził na swojego chłopskiego kłapoucha, po czym poprowadził za uzdę kłapoucha i Rosynanta, aż doprowadził do wrót Donkichotowego domostwa, tam zsadził ostrożnie i wprowadził we wrota... Pewnie pamiętacie jeszcze okrzyki przejętej gospodyni i pieczołowitość, z którą prowadziła swego pana po schodach do sypialni, obiecując, że bez wróżki Furkandy uleczony 16 tutaj zostanie, byle słuchał życzliwych sobie i kochających ludzi. Siostrzenica już mu tymczasem pościel przygotowała, ksiądz proboszcz i balwierz wioskowy, obecni akurat na miejscu wielcy przyjaciele Don Kichota, poruszyli z dwóch stron poduszki, żeby lepiej mu się leżało... Nie ulega wątpliwości, że wszyscy ci ludzie naprawdę kochali Don Kichota i byli mu życzliwi, sęk w tym jedynie, że współczując jego ciału, wspólnie czuć nie potrafili z jego umysłem ani wspólnie czuwać z jego sumieniem. Tak obce i niepojęte im były jego fantazje, iż za dobroczynną swoją względem niego powinność uważali wypędzenie z głowy Don Kichota rycerskich wyobrażeń i tęsknot, by uczynić go n o r m a l n y m , takim jak oni sami, zjadaczem chleba. W ten sposób, sprzyjający jemu, nie sprzyjali najgłębszej i najprawdziwszej jego istocie, temu, co Don Kichota Don Kichotem czyniło, ale skoro tak – czy sprzyjali faktycznie Don Kichotowi? W następnym rozdziale dowiemy się niechybnie, co uczynili bliscy, aby Don Kichota od Don Kichota wyzwolić, Don Kichota z Don Kichota uleczyć, Don Kichota w Don Kichocie zniszczyć i zabić. 17 Rozdział siódmy, w którym pod oknem Don Kichota płonie stos Inkwizycji, ale rycerz, zmorzony pierwszą wyprawą, śpi Kiedy Don Kichot, opatrzony, umyty i nakarmiony rosołem z pasztecikiem, zasnął mocnym snem w swoim łożu, jego blada siostrzenica wyrzekła cichym głosem, spuszczając oczy: – Wielebny księże proboszczu i wy, mości balwierzu, winną się czuję, że nie doniosłam wam w porę o szaleństwie mego wujaszka. Może bylibyście spalili te heretyckie książki i zaradzili nieszczęściu, zanim doszło do tego, co tu widzicie. – Na całopalenie nigdy nie jest za późno – uspokoił ją proboszcz. – Bądź panna spokojna, dzień nie minie, a na stos poślemy kacerzy! Musicie wiedzieć, że w owych czasach zdarzało się w Hiszpanii palić na stosie nie tylko książki, ale żywych ludzi, skazanych na to przez Świętą Inkwizycję, czyli bractwo duchowne, tropiące świętokradztwo, odstępstwo od wiary, obcowanie z diabłem i inne grzechy. Niestety, łatwiej było o coś takiego człowieka oskarżyć, niż oskarżonemu dowieść swej niewinności. Tak i teraz, gdy blada siostrzenica Don Kichota oskarżała o herezję, czyli obrazę prawd religijnych zgromadzone w bibliotece wujaszka opowieści rycerskie, cóż mogły biedne powiedzieć na swą obronę? Trwożnie i błagalnie szeleszcząc kartkami, musiały poddać się wyrokowi, który zapadł bez uczciwego zbadania rzeczy. Rumiana gospodyni chyżo rozpaliła na dworze wielkie ognisko, powiada zaś autor, cytując powiedzonko hiszpańskie, iż zajmowała się tym z gorliwością takiej pracownicy, która większą ma ochotę palić niż tkać płótno, choćby nie wiem jak szerokie i cienkie. Znajdowało się to ognisko akurat na wprost okien komnaty bibliotecznej, do której wprowadzono inkwizytorów – proboszcza i balwierza. – Podawajcie mi tedy księgi – rzekł, rozglądając się proboszcz – jedną po drugiej. Zobaczymy, która na stos zasługuje. – Wszystkie! – zawołała siostrzenica. – Wszystkie co do jednej, to pewne! Proboszcz i balwierz zbyt byli jednak ciekawi, żeby zgodzili się palić książki bez oglądania. Balwierz jął sięgać kolejno po oprawne foliały i podawać je księdzu po głośnym odczytaniu każdego tytułu; wtedy dopiero ksiądz ogłaszał wyrok i wykonywał go, nie zwlekając. – „Wielkie czyny Esplandiana” – obwieścił balwierz. 18 – Giń, wszetecznico! – wykrzyknął proboszcz, przez otwarte okno ciskając księgę na stos. Sypnęły iskry, „Wielkie czyny Esplandiana” zajęły się odpowiednio też wielkim płomieniem. – „Florismarte z Hirkanii”. – Nie zasługuje na łaskę! I „Florismarte” powędrował za „Esplandianem”. – „Rycerz Platir”. – Za innymi niech idzie żwawo! – Tak, dobrodzieju, tak – dogadywała zadowolona gospodyni – toć mówiłam, że wszystkim się stos należy. – „Palmerin z Oliwy”. – I ta oliwa bynajmniej nie sprawiedliwa – niech spłonie, by ani kropli z niej nie zostało