Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Halina Hersowa miała na swojej górce w czarownym i pełnym śliczności mieszkanku bardzo dobry patefon i wszystkie pięć "Koncertów brandenburskich" Bacha, przepięknie nagranych. Teraz, podczas wojny, takie chwile, kiedy można było siedzieć na progu otwartego tarasu o zmierzchu i słuchać tej muzyki, mając obok tak cudownie wrażliwego Szurę, to była łaska nieba. Szura zresztą nie zawsze poznawał się na moich dowcipach. Kiedy raz na spacerze powiedziałam ... propos czegoś tam: "Tak, tak, jak powiedział jeden pan - rira bien qui rira par derriŠre" - Szura stropił się, ukrył ochotę do śmiechu i powiedział łagodnie: "Ale to się tak nie mówi, tylko: "Rira bien qui rira le dernier". Cały dowcip oczywiście poległ, ale jakiś pan naprawdę kiedyś tak powiedział. Ale nie ja, u Boga Ojca. W tym towarzystwie konstancińskim była także rodzina Zarańskich, matka i dwu z trzech jej synów, bo jeden był we świecie. Tutejsi dwaj, Stanisław i Jaś, byli obaj mili i weseli. Ich matka, pani Zofia Zarańska, była nawet moją kuzynką, a co dziwniejsze, siostrzenicą. Miałyśmy wspólną prababkę, nasze babki były siostrami, tylko że ja przeskoczyłam jedno pokolenie. Wspólną prababką była pani Agnieszka Katerlina, a jej trzy córki wyszły za panów Nekanda-Trepkę, Żeromskiego i Wierusz- Kowalskiego. Trochę to wszystko było zagmatwane, a ile razy usiłowaliśmy dojść dokładniej, jak to nasze pokrewieństwo wygląda, obaj młodzi panowie Zarańscy, zwłaszcza Jaś, wybuchali dzikim śmiechem. Śmiech Jasia był przeraźliwy i zaraźliwy, słychać go było na trzeciej posesji. Pani Zarańska, dystyngowana i kostyczna, nie przepadała za mną. Kiedy pani pastorowa mówiła o mnie miłe rzeczy, pani Zarańska odwracała suchy profil i mówiła jedno słówko: "Czyż?" - podając tym w wątpliwość zalety mojego ducha i ciała. Za to szalenie miła para, starsi już państwo Hutorowiczowie, lubili mnie. Pan Hutorowicz znał świetnie okolice Konstancina, pokazał mi rozmaite spacery, których, o zgrozo, dotąd nie znałam. Za gliniankami przy cegielni za miejscem moich dziecinnych zabaw, cudownymi rozpadlinami i pagórkami porośniętymi plątaniną tarniny i trzmieliny, jałowcem i głogiem - zaczynał się las dębowy. Płynęły przez niego powolne, na pół ukryte w borówkach, konwalii i zawilcach strumyki, ginące gdzieś po drodze w zakisłych bagienkach. Tę pierwszą dąbrowę znałam, wiosną przynosiłam stamtąd zawilce i konwalie, pierwiosnki i przylaszczki, latem czarne jagody, a jesienią grzyby. Ale za tą pierwszą dąbrową, która już i tak była dalekim celem spacerów, były jeszcze dwie dalsze, poprzedzielane polanami zarosłymi jeżyną i gdzieniegdzie z oczkami martwej wody ukrytymi w suchych sitowiach. Tamtej najdalszej nie znałam wcale, pokazał mi ją dopiero pan Hutorowicz. Czasem zjawiał się nagle u nas z bukietem zebranym na tych swoich dalekich spacerach. Tam, w tej trzeciej dąbrowie, rosły blade, pajączkowate storczyki i okrągłe złotogłowy. Kiedy pan Hutorowicz wchodził z taką cudowną pachnącą strzępiastą miotłą leśnych kwiatów, musiałam wszystko rzucać, odkładać, i zabierałam się do malowania, żeby tylko nie zwiędły, żebym zdążyła uchwycić w porę ruch, gest każdej łodygi, zwrot czy nachylenie pięknej głowy kwiatu dzikiej kampanuli czy strzelistość czerwonej kiści szczawiu. Ale wciąż na widok tej urody przyplątywała się niespodziewanie myśl, siedząca gdzieś jak schowana w załomie muru skolopendra, że te piękności byłyby takie same, tak samo zachwycająco kwitłyby i pachniały, gdybym ja gniła, nieobecna, nie widząca, gdzieś pod gruzami. Inna jeszcze myśl o niesprawiedliwości tego mojego uczucia: po prostu szczęście przy malowaniu, kiedy przez chwilę wszystko idzie dobrze, kiedy ma się ochotę zatrąbić triumfalnie czy zaśpiewać: "Dobrze, Monisiu, sei una brava figliuola, te dziesięć centymetrów jest wcale dobre, maluj dalej". Jakie mam prawo do tych radości, do oddychania lasem, do ciszy nocnej słuchanej na tarasie na ławce, z psem opartym o mnie, do miłości? Wojna jest dookoła, cierpienie i krzywda jak ostre rafy tuż pod powierzchnią naszego życia. Ale znów, co mówił ksiądz podczas kazania w Santa Prisca, dawno temu, ale na zawsze - godere, godere, umieć położyć palec na chwili biegnącej i powiedzieć: ta chwila jest szczęśliwa, ja jestem szczęśliwa, teraz, i wiem o tym. Godere la vita - taki cudowny banał, którym mnie ten ksiądz z Santa Prisca dzisiaj rozgrzesza z odległości. Szłam do domu Nowym Światem, kiedy tramwaje i ludzie na chodnikach zostali zatrzymani przez Niemców, ale nie była to łapanka, bo nie gonili przechodzących ani nie było bud. Wszystko stało się bardzo prędko. Przejechało i stanęło wzdłuż chodników kilka samochodów osobowych, piramida uzbrojonych Niemców wysypała się z otwartego auta. Zaraz nadjechała buda, z której wypchnięto kilkunastu mężczyzn z rękami powiązanymi z tyłu. Nie wiedzieliśmy, co im robią, Niemcy kręcili się wokół nich, pchając ich pod mur kamienicy. Naprzeciwko, wzdłuż jezdni, na jej środku rozciągnął się szereg żołnierzy, przez ich hełmy zobaczyłam głowy ludzi pod murem, przekreślone wszystkie jak pasem czymś białym. Zaraz potem trzask strzałów i tamte głowy znikły. Rozpędzono nas wrzaskiem i strzałami w powietrze, tramwaje ruszyły, ludzie biegli, ja z nimi. Na drugi dzień szłam tamtędy. Pod murem egzekucji leżały kwiaty i paliły się lampki. Po obu stronach w poprzek chodnika stały wielkie kozły hiszpańskie - kłębowisko namotanego na drewniane krzyżaki drutu kolczastego. Ściana zamalowana była wapnem, a na tym białym tle wielkimi czarnymi literami, z których ściekała farba, napisane było trochę skośnie słowo "Chwała". Chodziłam tam potem codziennie. Widziałam, jak Niemcy nogami, buciorami rozgniatali te palące się lampki i kwiaty. Codziennie słowo "Chwała" było zasmarowywane białą farbą i codziennie zjawiało się od nowa, codziennie nowe lampki stawiali i kwiaty rzucali szybko przebiegający na tamtą stronę ulicy ludzie. Włożyłam w dno słomianego kapelusza papier i wielokrotnie przechodząc tamtędy szkicowałam prędkimi kreskami ten mur, kształt białej wapiennej plamy i napisu na niej, pozycję kozłów hiszpańskich, a za murem porwane, utrącone ściany spalonych kamienic, gdzie przez otwory okien widać białe niewinne chmurki. Wracałam do domu malować ten okrutny widok, te okrutne chmurki. Był to zresztą obraz malowany na zamówienie, a nawet z nakazu. Na placu Trzech Krzyży Niemcy ustawili ogromny, piętrowy ekran z desek, frontem obrócony do Nowego Światu