Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Sabrina patrzyła, jak wtapia się w ruch uliczny. Potem uruchomiła samochód i wróciła na Manhattan, do domu. Kiedy wchodziła do wyłożonego czarnymi i białymi kafelkami foyer, pogrążony w lekturze czasopisma portier podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się. Odwzajemniła mu uśmiech, otworzyła drzwi swojego małego mieszkanka i znalazła się w skromnie umeblowanym pokoju. Zrzuciwszy buty na wysokim obcasie podeszła do półki, na której stała w rządku imponująca kolekcja płyt kompaktowych z nowoczesnym jazzem, wybrała ostatni album Boba Berga i włożyła krążek do odtwarzacza. Nastawiła w kuchni czajnik i weszła do łazienki, by zmienić sukienkę. Właśnie miała wyjąć z szafki szary kostium, kiedy zadzwonił telefon. Przynajmniej wiadomo, że to nie Doug Keeble. Nie miał jej numeru. Usiadła na krawędzi łóżka i już miała podnieść słuchawkę, kiedy poraziła ją myśl, czy nie poprosił Simone o jej numer. Chyba by mu go nie dała, prawda? Był tylko jeden sposób, by to sprawdzić. Podniosła słuchawkę. - Panna Carver? - spytał jakiś męski głos. - Przy aparacie - odpowiedziała. - Tu Llewelyn and Lee - powiedział mężczyzna. Odetchnęła z ulgą. "Llewelyn and Lee" było wymyślonym przez Philpotta kryptonimem dla trzydziestu zastrzeżonych linii UNACO. Dzienny recepcjonista lub oficer dyżurny w nocy stawali się bardziej rozmowni dopiero wtedy, kiedy podało się swój numer identyfikacyjny albo ustalone hasło. Sabrina podała swój ID i oficer dyżurny powtórzył przeznaczoną dla niej wiadomość. - Stawię się - zapewniła Sabrina. • - Nie wie pani przypadkiem, gdzie jest pan Graham? - spytał po chwili oficer dyżurny. - Nie można złapać go przez telefon, na wezwanie przez pager też nie odpowiada. - Wiem, gdzie go szukać - powiedziała. - Zostaw to mnie, przekażę mu wiadomość. - Byłbym wdzięczny. Mogłaby pani do mnie potem przekręcić, żebym zrobił wpis do książki? - Jasne. Aha, tylko nie wspominaj panu Kolczynskiemu, że nie udało ci się z nim skontaktować. - Niestety nie mogę, panno Carver. Dyrektor wyraźnie mnie prosił, żebym notował agentów, którzy nie odpowiadają na wezwanie. - Tylko ten jeden raz - poprosiła cicho. - Obiecuję, że się z nim rozmówię. A jeśli to się powtórzy, możesz meldować. - Myślę, że wszystko będzie w porządku - powiedział po chwili. - Byle tylko wiadomość do niego dotarła. - Dotrze. Dzięki. - Drobiazg - odparł oficer dyżurny i połączenie zostało przerwane. Sabrina odłożyła słuchawkę i znów podeszła do szafki. Wybrała parę modnych dżinsów i luźną białą koszulkę. Wiedziała, że zastanie Grahama w M anion Hotel w Yorkville. Co środa przyjeżdżał z Vermont, gdzie mieszkał, by złożyć świeże kwiaty na grobie żony i syna, a potem zatrzymywał się na noc właśnie w Manion. Do domu wracał następnego dnia. Wetknęła wąskie nogawki dżinsów w brązowe buty za kostkę, z wieszaka przy drzwiach zdjęła skórzaną kurtkę i opuściła mieszkanie. - Wybaczy pan, panie Mitchell, ale kończy nam się burbon. Peter Mitchell podniósł wzrok znad szachownicy i skinął głową. - W porządku, Leo, sam zejdę do piwnicy - powiedział do barmana i spojrzał na siedzącego naprzeciw człowieka. - Zaraz wracam, Mike. Mike Graham wzruszył ramionami. - Nie musisz się śpieszyć, Mitch. Coup de grace może poczekać. - Coup de grace? - żachnął się Mitchell. - Chwilowy kryzysik, i tyle. - Czyżby? - spytał Mike ze znaczącym uśmieszkiem. Mitchell machnął ręką, wstał i poszedł za Leo do baru. Graham pociągnął łyk perriera i rozejrzał się niespiesznie. W środowy wieczór był tu spory ruch. Odwiedzał Windmill Tavern od pięciu lat, odkąd dowiedział się, zresztą zupełnie przypadkowo, że właścicielem lokalu jest Mitchell. Obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się podczas wspólnej służby w Wietnamie, ale utracili ze sobą kontakt, kiedy Mitchell został ranny w walce i wrócił do Stanów na leczenie. O tym, że Mitchellowi amputowano prawą rękę, Graham dowiedział się dopiero po wojnie, kiedy znów się z nim spotkał. Mike Graham odstawił szklankę i opadłszy na oparcie krzesła czekał na powrót Mitchella. Był atletycznie zbudowanym, trzydziestoośmioletnim mężczyzną o młodzieńczej przystojnej twarzy i zmierzwionych kasztanowatych włosach, które opadały w nieładzie na kołnierz koszuli. Był rodowitym nowojorczykiem