Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dotarli do szczytu wzniesienia i spojrzeli w dół. Na odcinku ponad połowy mili trakt opadał w głąb kotliny, a potem wpełzał na następne wzgórze. Ziemię pokrywały tu tysiące mew i wron, które tłoczyły się w rowach oraz na falistym terenie porośniętym niskim wrzosem i janowcem. Pod tym kipiącym czarno-białym morzem grunt był jednolicie czerwony. Tu i ówdzie uwidaczniały się najeżone żebrami pagórki końskich ciał, a pośród rozwrzeszczanego ptactwa można było dostrzec błysk żelaza. Kapitan rozpiął rzemyk hełmu, zdjął go powoli z głowy i położył na przednim łęku siodła. – Przyboczna... – Mam na imię Lorn – powiedziała cicho kobieta. – Sto siedemdziesięcioro pięcioro mężczyzn i kobiet Dwieście dziesięć koni. Dziewiętnasty Pułk Ósmej Itkokańskiej Armii Konnej. – Ścisnęło go na moment w gardle. Spojrzał na Lorn. – Zginęli. – Rumak spłoszył się pod nim, gdy wiatr przyniósł odór trupów. Kapitan szarpnął brutalnie wodze i zwierzę znieruchomiało. Chrapy miało rozdęte, uszy położyło po sobie, a mięśnie mu drżały. Ogier przybocznej nawet nie drgnął. – Wszyscy wyciągnęli broń. Walczyli z tymi, którzy ich zaatakowali. Ale leżą tu tylko zwłoki naszych. – Sprawdzaliście plażę na dole? – zapytała Lorn, ciągle gapiąc się na drogę. – Nie ma śladów lądowania statku – odparł kapitan. – Nie odkryliśmy nic ani nad morzem, ani w głębi lądu. Znaleźliśmy za to więcej zabitych. Wieśniaków, rybaków, wędrowców na szlaku. Wszyscy byli porozdzierani na strzępy: dzieci, zwierzęta gospodarskie, psy. – Przerwał nagle i odwrócił się. – Ponad czterysta ofiar – wychrypiał. – Nie znamy dokładnej liczby. – Świadków oczywiście nie ma – domyśliła się Lorn. Jej głos był wyprany z wszelkich uczuć. – Nie ma. Na dole jechał ku nim jakiś mężczyzna, który – pochylony nisko w siodle – szeptał do końskiego ucha uspokajające słowa, by pomóc przerażonemu zwierzęciu przedostać się przez usiany trupami obszar. Ptaki zrywały się do lotu z głośnym wrzaskiem, a gdy przejechał, znowu siadały na ziemi. – Kto to? – zapytała przyboczna. – Porucznik Ganoes Paran – odparł z jęknięciem kapitan. – Jest nowy w moim oddziale. Pochodzi z Unty. Lorn przyjrzała się młodzieńcowi, mrużąc powieki. Dotarł już do granicy niecki i zatrzymał się, by przekazać rozkazy brygadom roboczym. Potem odchylił się w siodle i spojrzał w ich stronę. – Paran. Z rodu Paranów? – Tak jest. Ma złoto w żyłach i tak dalej. – Przywołaj go. Kapitan skinął na przybysza. Porucznik dźgnął piętami boki wierzchowca. Po paru chwilach ściągnął wodze, osadzając konia przed dowódcą, i zasalutował. Jeźdźca i konia od stóp do głów pokrywały kawałki mięsa i krew. Wokół nich brzęczały natrętne muchy i osy. Lorn nie dostrzegała w twarzy porucznika Parana młodości, którą powinno się tam widzieć. Mimo to jego oblicze przyciągało wzrok. – Sprawdziłeś po drugiej stronie, poruczniku? – zapytał kapitan. Paran skinął głową. – Tak jest. Za pagórkiem jest mała rybacka osada. Wszystkiego ze dwanaście chat. Tylko w dwóch nie ma ciał. Wygląda na to, że większość barkasów stoi przy brzegu, choć jeden słup cumowniczy jest wolny. – Poruczniku, proszę opisać puste chaty – wtrąciła Lorn. Nim spełnił jej żądanie, odpędził natrętną osę. – Jedna stała na samej górze, najbliżej traktu. Jesteśmy przekonani, że należała do staruszki, którą znaleźliśmy martwą przy gościńcu, jakieś półtorej mili na południe stąd. – Dlaczego? – Przyboczna, sugeruje to zawartość chaty. Ponadto jej lokatorka najwyraźniej miała w zwyczaju palić świece. I to łojowe. Staruszka przy drodze miała worek pełen rzep i garstkę łojowych świec. Łój jest tu drogi, przyboczna. – Ile razy przejeżdżałeś już przez to pobojowisko, poruczniku? – zapytała Lorn. – Wystarczająco wiele, by się do niego przyzwyczaić, przyboczna – odparł, krzywiąc twarz. – A druga pusta chata? – Chyba należała do mężczyzny i młodej dziewczyny. Stoi blisko znaku zasięgu wód pływowych, naprzeciwko wolnego słupa cumowniczego. – Znaleźliście jakiś ślad po mieszkańcach? – Nie, przyboczna. Oczywiście, ciągle jeszcze odkrywamy nowe ciała, przy trakcie i na polach. – Ale nie na plaży. – Nie. Przyboczna zmarszczyła brwi, zdając sobie sprawę, że obaj mężczyźni przyglądają się jej z uwagą. – Kapitanie, jaką bronią zabito twoich żołnierzy? Mężczyzna zawahał się, po czym łypnął spode łba na porucznika. – Ty widziałeś trupy z bliska, Paran. Powiedz, co o tym sądzisz. Porucznik rozciągnął zaciśnięte wargi w bladym uśmiechu. – Tak jest. Naturalną bronią. Kapitana dopadł nagły atak mdłości