Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

ACH! – wrzasnęły czerwie. Tarcie atmosfery rozpłomienia zbroję – już w kołysce powietrznej. Nie dłonie, lecz stopy podane do przodu – trzask! Tak właśnie! Iskry spod obcasów – odpełza skwiercząca ciemność. Ave, Tarbosaurusie! Kolumny twoich nóg wbite w ziemię. Blacha do blachy, łuska do łuski, pierś sklepiona pancerzem ewolucji. Stygną złote nagolenniki. Pył się wkoło ściele – padlina przedwczesna. Nie od miecza, od pędu zdechła. Czerwie leżą pokotem. Garby chrzczone sadzą, skulone – jak je podmuch przytłoczył do gleby. Do gleby, czerwie! Taki więc jesteś – pogromco Stegosaurusa, Iguanodonów, Triceratopsów, JKM Tyranosaura, hulajgrody, Ryszarda Lwie Serce, maszyny parowej oraz „Ili Muromca”, pancernika „Yamato”, Rolls Royca, hiperprzestrzennego krążownika „Ussuri” i galaktyki M 82 – do dziś eksplodującej. W imię czego twoje zniebazstąpienie? Błędny rycerz wrócił. W samotni na wieży zamczyska dama jego serca podładuje baterie – miłosnej energii; starczy na kolejny skok za horyzont zdarzeń realnego kosmosu! Późno wróciłeś. Coś tu zgasło. Zresztą – próbuj. Cuda się zdarzają. Może z piekła na Transplutonie wyzwolisz bodaj jej cielesność. Na co czekasz? Tnij mieczem! Na odlew! Milczący, hartowany w kuźnicach kosmosu, szlifowany we włóknistych mgławicach Łabędzia – czemu na głowni miecza twoja dłoń zmartwiała?! Żar z ciebie ucieka! Ty stygniesz powoli! Dlaczego zwlekasz? Zaczynają szemrać – słyszysz? Już się gromadzą, knują potajemnie. Daj czas – resztę światła capną w konspirację. Lecz – CÓŻ TO?! Od skroni, przez pierś aż do brzucha, nawet twoje uda pękają żałośnie. Zbroja w szwach się rozłazi! Tarbosaurusie baatar! Twoja pierś – na oścież! Larwa się rodzi z chitynowej skorupy. Coś miękkie przełazi nad progiem, różowe, wiotkimi palcami pleni się z pestki zaspawanej tak długo. Już łeb włochaty i nogę przekłada... EA zeskoczył na ziemię. Wstrząsnął się – ze zmarzłego gruntu wionęło śmiertelnością. Aż nagość wzdrygnęła. Blady był, podpuchnięty z nadmiernych przeciążeń. Gołe kolana stulił i – miast miecza – w zgrabiałych dłoniach ścisnął własny korzonek. Tak trwał przez moment – wyłuskany z monstrualnej konserwy. Oczy obłupane z kamer patrzyły szeroko zachłanne. Za nim cień jaśniejszy od granic przestrzeni – Tarbosaurus baatar, jak muszla rozwarty. Wyturlała się perła – bilardowa kula – został srebrnogłowy menhir. – Uwolniłeś, Panie, sługę Twego – EA zaśmiał się na odchodne. Z zimna mu zęby zagrały o zęby. – Dżin z butelki – mruknął sam do siebie. – Niech was harpie wszelkie! Jak długo można robić z siebie durnia? W imię Kosmicznego Imperium? Akurat nadajesz się na komandosa. Na amanta jeszcze lepiej. Postąpił do przodu. Nagi i bezbronny pod nawisem mroku. Stopy bezgłośnie dotykały ziemi – w próżni kosmosu nauczył się kociego kroku. Może terminował u Wiecznego Wędrowca. Blada poświata podświetliła mu twarz kiedy pochylił się i dłonie zanurzył w księżycowy krater. Nic prawie nie poczuł palcami. W mlecznej perle jej chłodne ramiona, piersi drobne – ledwie w dłoni znaczące, obok kolana podciągnięte do brody i nogi cieniutkie, w wianku wiotkich paluszków. A wszystko miękkie, półpłynne jakby, półdymne. Cielesna sprężystość odzywa się dopiero pod dotykiem palców – jakbyś na nowo lepił z gliny, w morskiej pianie rzeźbił nagość Afrodyty. Dopiero przyszedłeś, a już jesteś Stwórcą. – Ech, ty! – sapnął i dźwignął ją na ręce. – Toż z ciebie modliszka, jętka jednodniówka. Spuść z oka, wnet całą babskość na lewo rozpuści. Lecz kiedy ją wreszcie do piersi przygarnął, jednym nagim ciałem do drugiej nagości – puls krwi jego przeniknął w jej nagą przejrzystość. I dopełniło się jej ciało – krwią jego; dłoń w dłoń, pierś w pierś, usta na usta, płeć też znalazła zgubioną matrycę. Każdy ułamek trzeba dopieścić. – Co tu się stało? – zapytał jeszcze. – Pachnie mi rewolucją. Tylko jej włosy osypywały się po jego karku. Nitki srebrzyste, każda nakłuwa ciało i wrasta mu w barki. Nadprzewodliwe druciki. Aż się dopełni – skroń przy skroni, biopole w biopole – hybryd dwugłowy, sprzężony z prehistorią. A tam, w nicości – ojciec ją po raz ostatni do piersi przygarnął i krętymi schodkami do wieży prowadził. Wyżej, wysoko: „Tutaj zostaniesz – powiedział. – Módl się i czekaj”. Potem drzwi zaparł, żelazne sztaby zatrzasnął i słychać było, jak po schodach zstępuje z powrotem do piekła. Skrzypienie drzwi następnych i brzęk łańcuchów, kiedy dwa wierne psy zostawił na straży. Podbiegła do kraty w maleńkim okienku, pod najwyższym dachem megalitycznego zamku. A naokoło, dokąd sięgnąć wzrokiem – ciemność, mury zamczyska na chwiejnej wysepce – inna je połyka przestrzeń. Dostrzegła jeszcze, jak na murach ojciec rozstawiał żołnierzy. A tam już ogrody wdeptali w podzamcza, w czarnoglebie wracały kwietniki, parki, fontanny w nicość przelewały szklane piany. A oni szli. Pierwsze szeregi nawałem własnych ciał zasypały fosę, reszta się po nich garnęła na mury. Jeszcze służba zapalała race i smolne pochodnie przerzucała w ciemność. Kropla światła w morzu powszechnej entropii. Na nic by się zdały legiony Hektorów. Mury zamku zapadły pod ziemię. Jeszcze widziała ojca – z brodą i świetlnymi włosami Heliosa. Ponad ciemność wypłynął czasami, z latarnią w dłoni, aż go pochłonęli, chciwymi palcami zdarli szaty, złote nici wypruli, z palców złuskali pierścienie i włosy rwali garściami – gasnące promienie