Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przysięga stała się filmem o Bogoczłowieku. Upadek Berlina utrwalał ten obraz. Finał ukazywał apoteozę zbawcy: Stalin przyby- wa do zdobytego Berlina. Nie, nie prozaicznym pociągiem. Przyla- tuje samolotem. Objawia się oczekującym w śnieżnobiałym mun- durze (białe szaty anioła, który zstępuje z nieba). Wszystkie języki świata sławią mesjasza. ,,Słychać potężne »Hura!« Cudzoziemcy pozdrawiają Stalina w ojczystych językach. Rozbrzmiewa pieśń: »Za wami ku światłej przyszłości kroczymy szlakami zwycięstw«" - tak brzmi tekst scenariusza. Bogoczłowiek... Konstantin Simonow, jeden z najwybitniejszych pisarzy okresu stalinowskiego, został członkiem Komitetu Nagród Stalinowskich. W swoich wspomnieniach opisuje posiedzenie komi- tetu, na którym w obecności Stalina rozważano kandydatury autorów. Stalin bezszelestnie przechadza się za plecami pisarzy. To jego zwyczaj. Zęby nie widzieli twarzy boga, żeby gorączkowo starali się odgadnąć, dogodzić. Chodzi, pyka fajkę... Sekretarz komisji odczytuje: „Pisarz Stiepan Złobin, przedsta- wiony do Nagrody Stalinowskiej pierwszego stopnia za powieść Stiepan Razin". W tym momencie Malenkow nieoczekiwanie zgła- sza protest: „Towarzyszu Stalin, pisarz Złobin przebywał w niewoli niemieckiej, a jego postępowanie budziło zastrzeżenia". Zapada milczenie. Wszyscy wiedzą, że kandydatury zostały starannie spra- wdzone. O co więc chodzi? Chodzi o sprawdzenie członków komi- sji? W ciszy rozlega się głos Stalina: „Wybaczyć czy nie?" Wszys- cy milczą - boją się. On zaś powoli spaceruje za ich plecami. I znów: „Wybaczyć czy nie?" Odpowiedzią jest głucha cisza. Prze- cież padło straszliwe oskarżenie! Jaka nagroda dla Złobina, za chwilę poleci jego głowa! Stalin okrąża salę. I jeszcze raz: „Wyba- czyć czy nie?" Wreszcie odpowiada sam sobie: „Wybaczyć". I Złobin zamiast do łagru trafia na wyżyny sławy i bogactwa! Tak, on i tylko on decyduje o ludzkich losach. Bogoczłowiek może wy- baczyć każde przestępstwo. Tego ich uczy. Jubileusz Bogostalina Współpracownicy odchodzili od zmysłów z przerażenia i łamali sobie głowy, jak uczcić jego jubileusz. W 1945 roku za zwycięstwo nad Niemcami przyznali mu dziwaczny tytuł „generalissimusa". Jak wspominał marszałek Koniew, Gospodarz nie był zadowolo- ny. „Po co to towarzyszowi Stalinowi? Też wymyślili! Czang Kaj- -szek jest generalissimusem, Franco jest generalissimusem, dobra mi kompania, nie ma co". Został jednak generalissimusem. Przyjął najwyższy tytuł dowód- ców armii carskiej. Teraz coraz częściej przedstawiano go w mun- durze marszałka z czerwonymi lampasami na spodniach. Lampasy to jedna z najbardziej charakterystycznych cech carskiego munduru. Nie tylko przemianował narkomaty na ministerstwa, jak za cara, wprowadził też mundury dla urzędników. Współpracownicy rozu- mieli ciągoty Gospodarza. Na jubileusz trzeba było wymyślić coś w carskim stylu. Najlepiej tytuł, zbliżony do carskiego, ale mimo wszystko rewolucyjny. Tylko jaki? Jubileusz był coraz bliżej, napię- cie rosło. W archiwum odkryłem ślady ich meczami: „Tajne. 16 grudnia 1949. Projekt dekretu o ustanowieniu orderu Stalina i me- dalu jubileuszowego", „O medalu Laureata Nagrody Stalinowskiej". I tak dalej. Nic nie wymyślili. Przekonał się jeszcze raz, w jakie rozleniwienie popadli jego podwładni. Projekt Orderu Stalina, który miał być „drugim co do ważności po Orderze Lenina", odrzucił. Nie rozumieli go. Nie chodziło o starcze zamiłowanie do po- chlebstw. Nadchodził czas realizacji wielkiego marzenia. Chwila, w której poprowadzi narody do szturmu na wrogie twierdze. Do tego rzeczywiście ostatniego, decydującego i krwawego boju mu- siał poprowadzić bóg - Bogostalin. Na tym polegał sens kultu. Właśnie po to potrzebny mu był niesłychany jubileusz, właśnie dlatego gazety i rozgłośnie bezustannie sławiły jego imię. Współcześnie żyjąca pisała w pamiętniku: Stalin tu, Stalin tam, Stalin, Stalin. Bez Stalina nie można było wyjść do kuchni, usiąść na nocniku, Stalin właził w ciało i w duszę, do mózgu, wpychał się przez wszystkie dziury, szedł krok w krok za człowiekiem, w nocy wśliz- giwał mu się pod kołdrę, zapadał w pamięć, pojawiał się w snach. Samotność Pod koniec życia mawiał ironicznie o swoich współpracowni- kach: „Wszyscy wielcy! Wszyscy genialni! A herbaty nie ma z kim wypić". Na szczycie potęgi był całkiem sam. Towarzysze - przyszli nieboszczycy - tylko go denerwowali. Córka stała się obcym czło- wiekiem. W 1944 roku postanowiła wyjść za Grigorija Morozowa, studenta uniwersytetu. Znała go od dawna - uczył się w tej samej szkole, co ona. Pochodził z zamożnej rodziny inteligenckiej (jego ojciec pracował jako zastępca dyrektora jednego z instytutów nau- kowo-badawczych). Był jednak Żydem. Swietłana pojechała do oj- ca, żeby zawiadomić go o ślubie. We wspomnieniach pisze: Był maj, wszystko kwitło. „A więc chcesz wyjść za mąż? - spytał. Potem długo milczał, patrzył na drzewa. - Tak, wiosna - powiedział nagle i dodał: - Czort z tobą, rób, co chcesz!" Nie chciał jednak poznać Grigorija. Urodziła chłopca, bardzo podobnego do dziadka. Dała mu jego imię. Później szybko się roz- wiodła. Nie, nie popychał jej do tego kroku - sama podjęła decyzję. Wkrótce wyszła za syna zmarłego Żdanowa. Gospodarz był zado- wolony z tego ślubu, ale nadal rzadko się widywali. Pewnego razu zaczął z nią rozmawiać o matce. Pierwszy raz w życiu. Rozmowa miała miejsce 9 listopada, w rocznicę Rewolucji. Była to też rocz- nica śmierci Nadieżdy. „Zatruwało mu to wszystkie święta - wspomina Swietłana. Wo- lał je spędzać na Południu". Tego dnia odwiedziła go w Soczi. Siedzieli tylko we dwoje. „A taki malutki był ten pistolet - powiedział nagle z gniewem i poka- zał, jaki był mały. - To Pawłusza jej go przywiózł! Też wymyślił prezent!" I umilkł. Nie wrócił już do tego tematu. Córka wyjechała. Znów długo się nie widzieli. Często jednak o niej myślał. O czasach, gdy była Gospodynią