Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wraz z zapadnięciem nocy wszechświat na łebku od szpilki zaczyna się rozrastać. A rozrasta się organicznie, począwszy od nieskończenie małego pyłku nuklearnego, tak jak tworzą się minerały lub gromady gwiazd. Wżera się w otaczający chaos niczym szczur drążący w spiżarnianym serze. Wszystek chaos można by zebrać na łebku od szpilki, ale jaźń, od samego początku mikroskopijna, dąży ku wszechświatowi z każdego punktu w przestrzeni. Nie jest to jaźń, o jakiej piszą w książkach, tylko jaźń bez wieku, przez tysiąclecia oddawana w dzierżawę ludziom o imionach i datach, jaźń, która zaczyna się i kończy jako robak, która jest robakiem w owym serze zwanym światem. I tak jak najlżejszy wietrzyk może wprawić w ruch potężny las, tak też za sprawą niezbadanego impulsu od środka ta jaźń niby skała może zacząć rosnąć i nic jej wtedy nie powstrzyma. Zupełnie jak Dziadek Mróz przy pracy, tyle że szybą okienną jest cały świat. Bez, wysiłku, bez dźwięku, bez walki, bez spoczynku; bezwzględnie, bezlitośnie, niestrudzenie dokonuje się rozrost jaźni. I tylko dwa dania w karcie: jaźń i nie-jaźń. No i wieczność, w której się ta jaźń kształtuje. W owej wieczności, nie mającej nic wspólnego z czasem ani przestrzenią, zdarzają się interludia, w które wkrada się coś w rodzaju odwilży. Forma jaźni się załamuje, lecz sama jaźń - niczym klimat - pozostaje. W nocy amorficzna materia jaźni przybiera najbardziej przelotne formy; błąd sączy się przez dziurki od klucza, a wędrowiec zostaje oderwany od swych wrót. Jeżeli otworzy się te wrota ciała ludzkiego na świat, prowadzą one do unicestwienia. Takie wrota są w każdej bajce, wychodzi przez nie czarnoksiężnik; nikt nigdy nie czytał, żeby ów czarnoksiężnik wracał do domu przez te same wrota. Jeżeli otworzyć je do środka, dalej się ciągną nieskończone wrota, a wszystkie przypominają klapy zapadni: nie widać żadnych horyzontów, żadnych linii lotniczych, rzek, map, biletów. Każda couche to postój tylko na jedną noc, czy trwa pięć minut, czy dziesięć tysięcy lat. Wrota nie mają klamek, nigdy się też nie zużywają. A co najważniejsze - nie widać ich końca. Wszystkie te postoje przypominają, by tak rzec, chybione badania mitu. Można wytyczyć swoją drogę, ustalić położenie, obserwować przemijające zjawiska; można się nawet czuć jak u siebie w domu. Tyle że nie wolno zapuszczać korzeni. Gdy tylko ktoś poczuje się "zadomowiony", cały obszar się zawala, ziemia usuwa się spod nóg, konstelacje zrywają cumy, cały znany wszechświat, łącznie z niezniszczalną duszą, rusza w ciszy, złowieszczo spokojny i obojętny, ku nieznanemu, niewidocznemu przeznaczeniu. Wszystkie wrota jakby się naraz otwierają; ciśnienie jest tak wielkie, że następuje implozja, a w tym nagłym wybuchu szkielet rozpada się na kawałki. Takiego właśnie gigantycznego rozpadu musiał doświadczyć Dante, kiedy się znalazł w piekle; nie dotknął bowiem dna, tylko jądra, martwego środka, z którego mierzy się czas. To tutaj zaczyna się komedia, to stąd się jawi jako boska. Chcę przez to wszystko powiedzieć, że kiedy pewnego wieczoru przed dwunastu, a może czternastu laty przechodziłem przez drzwi obrotowe dansingu Amarillo, wydarzyło się coś bardzo ważnego. Interludium, o którym myślę jako o Krainie Pierdolenia, domenie czasu bardziej niż przestrzeni, jest dla mnie ekwiwalentem czyśćca opisanego przez Dantego w drobnych szczegółach. Kiedy położyłem rękę na mosiężnym uchwycie drzwi obrotowych, żeby opuścić dansing Amarillo, wszystko, czym dotąd byłem, miało właśnie runąć. Nic w tym nierzeczywistego; minął bowiem czas moich narodzin, uniesiony potężniejszym nurtem. Tak jak przedtem zostałem wypchnięty z łona, tak teraz zostałem wepchnięty z powrotem na ponadczasowy wektor, gdzie proces wzrostu spoczywa w zawieszeniu. Przeszedłem do świata skutków. Nie było w nim strachu, tylko poczucie nieuchronności. Mój kręgosłup został przyłączony do węzła; aż po kość ogonową tkwiłem w nieubłaganym nowym świecie. Podczas wybuchu szkielet się rozpadł, pozostawiając po sobie niezmienne ego bezradne jak rozgnieciona wesz. Jeżeli nie zaczynam od tego punktu, to dlatego, że początku nie ma. Jeżeli natychmiast nie polecę do krainy jasności, to dlatego, że nic mi po skrzydłach. Jest godzina zero, księżyc stoi w nadirze... Sam nie wiem, dlaczego myślę o Maxie Schnadigu, chyba że z powodu Dostojewskiego. Wieczór, w którym po raz pierwszy usiadłem do lektury Dostojewskiego, był najważniejszym wydarzeniem mojego życia, ważniejszym bodaj od pierwszej miłości. Był to pierwszy rozmyślny, świadomy akt o wielkim dla mnie znaczeniu; całkowicie zmienił oblicze świata. Już nie wiem, czy to prawda, że z chwilą, gdy podniosłem wzrok po pierwszym głębokim hauście, stanął zegar. Wiem natomiast jedno, że cały świat na chwilę stanął w miejscu. Było to moje pierwsze zderzenie z duszą człowieka, a może powinienem powiedzieć, że Dostojewski był pierwszym człowiekiem, który mi swą duszę objawił. Może przedtem byłem lekko pomylony, nie zdając sobie z tego sprawy, ale z chwilą, gdy się zatopiłem w Dostojewskim, stałem się zdecydowanie, nieodwracalnie, ku swemu zadowoleniu, naprawdę pomylony. Zapracowany świat na jawie przestał dla mnie istnieć. Legły także w gruzach wszelkie moje ambicje i chęć pisania - przynajmniej na dłuższy czas. Przypominałem ludzi, którzy zbyt długo przebywali w okopach pod obstrzałem. Zwyczajne ludzkie cierpienia, zwyczajna ludzka zazdrość, zwyczajne ludzkie ambicje stały się dla mnie gówno warte. Najlepiej wyobrażam sobie własny stan, kiedy myślę o swoich związkach z Maxiem i z jego siostrą Ritą. W owym czasie Maxie i ja bardzo często chodziliśmy razem pływać, to jedno dobrze pamiętam. Nierzadko cały dzień i całą noc spędzaliśmy na plaży. Siostrę Maxiego widziałem tylko raz lub dwa; na każdą moją wzmiankę o niej Maxie natychmiast gorączkowo zmieniał temat. Dosyć mnie to wkurzało, bo towarzystwo Maxiego naprawdę mnie nudziło, tolerowałem go tylko dlatego, że chętnie pożyczał mi pieniądze i kupował niezbędne rzeczy. Za każdym razem, kiedy wybieraliśmy się na plażę, łudziłem się nadzieją, że zjawi się niespodziewanie jego siostra. Ale nie, zawsze ją trzymał z daleka