Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

23. Uwolniony współwięzień Raladana zmitrężył aż dwa dni, nim dotarł do urwiska, z którego był widoczny duży żaglowiec z nagimi masztami (na szczęście Raladan zdawał sobie sprawę, że dojście lądem do kryjówki „Zgniłego Trupa” może być czasochłonne, i uwzględnił to w swoich rachubach). Morze kotłowało się u stóp skalnej ściany, bryzgało pianą na grzebieniach skał. Statek szarpał się, wczepiony kotwicami w dno. Oniemiały mężczyzna spoglądał w dół, nie mogąc uwierzyć, że ktoś wpłynął do takiej pułapki; tu musiała być w użyciu jakaś morska magia! Krzyczał i wrzeszczał, lecz nikt go nie zauważył, a tym bardziej nie mógł usłyszeć. Musiał zejść aż do podnóża skalnej ściany, co nie było łatwe i trwało bardzo długo. Kamienista plaża-nie- plaża prawie w całości znikała pod nadbiegającymi falami, ale z poziomu morza maleńka zatoczka nie wyglądała aż tak groźnie. Posłaniec Raladana znowu jął krzyczeć i wymachiwać rękami, wreszcie zlitowano się nad nim: ktoś przyciągnął jedną z przywiązanych do rufy szalup i niedługo potem kilku tęgich wioślarzy ryczało triumfalnie, znajdując jakąś niepojętą przyjemność w grożącym katastrofą lawirowaniu między skałami. Czekający na brzegu obserwator spocił się z wrażenia, obserwując marynarską zabawę, i dopiero, gdy dno łodzi zachrobotało o kamienie na plaży, zdał sobie sprawę, że bolą go wszystkie mięśnie, napięte od samego patrzenia. Trzej mężczyźni trzymali szalupę, czterej inni z nieskrywaną ciekawością podeszli do nieznajomego, który ich przyzywał. I jakież rozczarowanie!... Wyszło na jaw, że łatwiej było przybić łodzią do brzegu niźli porozumieć się z mieszkańcem skalistego kraju, okropnym głąbem, który ni w ząb nie znał garyjskiego. Jeden z wioślarzy sądził, że potrafi posłużyć się Kinenem, wygulgotał więc ku podziwowi kompanów kilka słów. Szczur lądowy także znał Kinen, lecz był to chyba jakiś zupełnie inny Kinen; obaj językoznawcy potrafili powiedzieć sobie tylko tyle, że się nie rozumieją. Ucieszeni nawiązanym kontaktem powtarzali to jeden drugiemu tak długo, aż dowódca łodzi stracił cierpliwość, powiedział coś podniesionym głosem – a wówczas ziemia rozstąpiła się pod nogami byłego współwięźnia Raladana, niebo jęło osuwać się na głowę, a całe minione życie w jednej chwili stanęło przed oczami. Dwóch rosłych żeglarzy ujęło go bowiem pod łokcie i bezceremonialnie powlokło do szalupy. Wkrótce łódź skakała na falach, których spienione bryzgi sięgały twarzy Grombelardczyka. Wioślarze śpiewali przy wiosłach, nadając rytm, niezmiernie uradowani szmaragdową barwą twarzy niezguły. Było uczyć się ludzkiego języka! Na pokładzie przebywało aż trzech ludzi mówiących po grombelardzku, zresztą znalazłoby się takich, co umieli po dartańsku, armektańsku, o Kinenie nie wspominając; niemal każdy pływający po morzach Szereru żaglowiec (a cóż dopiero piracki) obsadzali ludzie ze wszystkich stron świata, tworzący mozaikę języków i obyczajów. „Zgniły Trup” nie był wyjątkiem – tyle tylko, że nikomu najpierw nie przyszło do głowy sadzanie do wioseł kogoś innego niż po prostu najlepszych wioślarzy. Przybysz z lądu, postawiony przed pierwszym oficerem, dowodzącym okrętem pod nieobecność pięknej kapitanowej, z ulgą usłyszał swój rodzimy język z ust tłumacza, który wydał mu się niemal rodzonym bratem, bo był Grombelardczykiem (mniejsza o to, że z Niskiego Grombelardu, którego posłaniec Raladana nie oglądał w życiu na oczy...). Złakniony nagrody niczym kania dżdżu, więzień słowo w słowo wyklepał wszystko, co kazano mu wyklepać, nie zapominając o zakończeniu, jako że właśnie zakończenie miało dlań wartość niepomierną: – ...i jeszcze jego godność Raladan kazał mi powiedzieć coś takiego: że... to jego godność powiedział, nie ja!... Że trzeba mi zapłacić od razu i że mam odejść gdzie chcę, bo mu jestem jeszcze potrzebny. Oficer, któremu przetłumaczono, pokiwał głową i kazał sobie wszystko powtórzyć raz jeszcze. Potem przeszedł na prawą burtę, z głębokim namysłem popatrzył na wąskie przejścia między skałami, znowu pokiwał głową, po czym wezwał kilku członków załogi. Czekanie na przypływ wydawało się nieopłacalne, bo w zamkniętej Zatoce Lońskiej przybór wody słabo dawał się odczuć