Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

A ja, czując na kolanach jego ciężar i bicie jego serca pod dłonią, myślałem tylko o jednym. Przecież omal go nie zdradziłem! Omal nie zostawiłem wśród pretorianów! Kto, gdy Mark sobie siebie uświadomi i dwunastu apostołów wokół siebie zbierze, gdy nabierze prawdziwej siły, kto pozostanie jedynym wiernym? Kto? Teraz jest nas troje, powinno przyjść jeszcze dziewięcioro. Poprzez wątpliwości i nienawiść... A może tym razem wszystko będzie inaczej? I któreś z nas skazane jest na zdradę Zbawiciela, chcąc lepszego, a ktoś jeden uwierzy i zrozumie, jak można planom jego dopomóc? A może i tu wszystko wyjdzie inaczej? Nie wiem. Nie umiem zaglądać w przyszłość. Szybowiec zaczął się zniżać. Objąłem Marka mocniej, starając się znaleźć oparcie w wąskiej klatce kabiny. Na razie mogą go zabić, jak zwykłego człowieka, uderzeniem o ziemię, ostrzem miecza, ołowianą kulą. Moim obowiązkiem jest go chronić. Rozdział piąty, w którym ratuję całą naszą grupę, ale nikt nie okazuje mi wdzięczności Ze wszystkich miejsc, jakie tylko były pod nami, Helen wybrała najbardziej niezwykłe. Postanowiła, że szybowiec wyląduje nie na morzu, nie na drodze, nie na polu – zresztą, nic by z tego nie wyszło, skoro mieliśmy pływaki – tylko na malutkim jeziorku, pięć kilometrów od najbliższej rybackiej osady. Lecieliśmy bardzo nisko nad dachami domów, można było zobaczyć ludzi. Widok szybowca nikogo specjalnie nie dziwił. Zadzierali głowy, ktoś zamachał rękami, i to wszystko. Tylko dzieciaki próbowały za nami biec, uparcie ścigając stworzonego przez ludzi ptaka. Przelecieliśmy nad kilkoma gajami oliwnymi i wzlecieliśmy nad jezioro. Pomyślałem, że Helen źle wyliczyła i zaraz wpadniemy w porośnięty trzciną brzeg. Ale nie, wszystko zostało zrobione dokładnie. Pływaki dotknęły wody, za szybowcem pojawił się wachlarz bryzgów, niczym nowe skrzydła ze lśniących kropli. Podskok, drugi, maszyna jakby nie chciała rozstawać się z niebem i zaczęliśmy sunąć po wodzie. Trzymałem mocno Markusa, chyba przygniecionego taką troską. Ubranie wciśnięte w dziurę w podłodze szybko namiękło, stało się ciężkie i wypadło na zewnątrz. Helen z wysiłkiem pociągnęła jakąś dźwignię, z boku, od strony pływaków, dobiegł nas skrzyp, pływaki jakby się odwróciły i szybowiec zaczął hamować. W trzcinę wjechaliśmy powoli, niczym powóz do wrót pałacu. Trzcina zaszeleściła, z trzaskiem pękał materiał na skrzydłach i kabinie, rozległo się pstryknięcie – wypadła przednia szyba, ale się nie rozbiła. I wszystko ucichło. Szybowiec stanął z dziobem na piasku, opuszczony ogon zanurzał się w wodzie. – Koniec – oznajmiła Helen. – Wylądowaliśmy... Nikt nic nie powiedział. Wszyscy poczuli niesamowite zmęczenie. Helen wyjęła z deski z przyrządami zapalnik, wsunęła do kieszeni – nie miała siły wziąć go na Słowo, obejrzała się słabo, mrugnęła do mnie, potem zaczęła szarpać drzwiczki. Nie otwierały się. Chyba zaklinowała je trzcina. – Serdecznie zapraszam przez okno – Helen nie wyglądała na zakłopotaną. Pierwsza dała nam przykład, wychodząc na czworaka na krótki, zdeformowany przy lądowaniu dziób szybowca. Za nią wyszła Luiza, podsadziłem Marka i sam wyszedłem. Staliśmy obok nieco zdeformowanej, ale ogólnie całej maszyny. Patrzyliśmy na siebie. Przejście od rozhisteryzowanego, wypełnionego desantem Miraculous do tego sielskiego krajobrazu było zbyt gwałtowne. – Ludzie idą – powiedziała w zadumie Luiza. Odwróciłem się szybko, ale to były tylko dwie chłopki, chyba te, które zbierały pomarańcze na plantacji. – Pomów z nimi, siostro – poprosiła Helen. – Zapytaj, jak mamy się stąd dostać... dokądkolwiek. Do dowolnego miasta, w którym jest stacja dyliżansów. – Dobrze... siostro... No proszę. Co za pojednanie! Usiadłem na piasku, zdjąłem buty, wytrząsnąłem z nich kamyczek, który wpadł nie wiadomo kiedy. Z rozkoszą rozmasowałem stopy. Zdrętwiały, a przecież lecieliśmy niewysoko i całkiem krótko... – Helen – Mark nie odrywał od niej wzroku. – Co miałaś na myśli? No, mówiąc o mnie i o Słowie? – Nic szczególnego, że zebrało się nam ciekawe towarzystwo. Mark patrzył podejrzliwie na Helen, ale z jej twarzy trudno było cokolwiek odczytać. – Aha. Dzięki, że wzięliście siostrę Luizę. Pomogła mi, nie można jej było porzucić. – Oczywiście, Markus. O dziwo, ten przypływ dobroci nie onieśmielił Markusa. Chłopiec przestąpił z nogi na nogę, spojrzał na Luizę, która uczyniła znak świętego słupa nad pochylonymi chłopakami, i powiedział: – Odejdę na chwilę, dobrze? – Dokąd? A... oczywiście. Mark poszedł brzegiem, skręcając za trzciną – Żeby tylko nie uciekł – wymamrotałem. – Nie sądzę. Dołącz do niego, jeśli się boisz. – Wolę tu posiedzieć. Poskręcało mnie w tym szybowcu. – Niewygodne siedzenia – przyznała Helen, siadając obok. – Powiedz... jesteś pewna... – Czego? – Tego, co powiedziałaś o Markusie? Czy on – przełknąłem ślinę, dodając sobie odwagi, – jest mesjaszem? Nocna Wiedźma milczała. – To tylko chłopiec – rozmyślałem na głos. – Szlachetnie urodzony, ale w sumie całkiem zwyczajny... – Aha, właśnie poleciał w krzaki. – Helen, ja mówię poważnie. – Nie wiem, Ilmar