Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Stał tuż obok wielkiego, opalanego drewnem pieca. Co więcej, po chwili ujrzał wchodzącego do kuchni kota, który spojrzał na niego i przysiadł, by wypić mleko z miski. Złudzenie było prawie pełne, bo słyszał nawet miarowe, kojące uszy chlapanie kociego języczka. Następnego dnia nadal wszystko dokładnie pamiętał. Idąc po wykładzie przez kampus, rozmyślał, jak to by było miło mieć w tym domu jakieś żywe zwierzę. Nie kota, oczywiście. Coś bardzo małego. Wyobraźnia jednak podsunęła mu natychmiast szczegółowy obraz wielkiej jak kanapa myszoskoczki mongolskiej. I jeszcze monstrualnego chomika panoszącego się w sypialni gospodarza niczym straszna pani Bhoolaboy z powieści Ci, co pozostali. Roześmiał się w duchu i dał sobie spokój z tym śmiałym pomysłem. Kiedyś jednak, gdy instalował spłuczkę z łańcuszkiem (dom był w zasadzie wiktoriański i należał do Victorii, toteż owo WC miało być w zamyśle eponimicznym żartem), ujrzał, jak coś lata po strychu. Nie od razu dotarło do niego, że to ćma, przez dobrą chwilę był święcie przekonany, że patrzy na sowę. Dostojną, miękkoskrzydłą i tajemniczą sowę. Muchy, które często zaglądały do domu, kojarzyły mu się tylko z horrorami, w których szaleni profesorowie dobierali się do spraw, jakich człowiek ruszać nie powinien, aż kończyli, tłukąc się o szybę i krzycząc: „Nie! Tylko nie to!” na widok bezlitosnej packi w ręce żony. Dobrze im tak. A może biedronka mogłaby być za żółwia? Rozmiar się zgadzał, tylko ten kolor... Wprawdzie ludzie epoki wiktoriańskiej bez skrupułów malowali żywym żółwiom skorupy, jednak nawet wtedy żółwie nie unosiły pokryw i nie odlatywały przez okno. Trudno, dom musiał stać pusty, bez domowego zwierzątka. Później nie miał wiele czasu na pracę przy domu. Minęły tygodnie i miesiące, nim oprawił miniaturowy obraz Landseera, a i wtedy była to prosta pozłacana rama, którą zrobił w jedno niedzielne popołudnie, a nie arcydzieło snycerki, które sobie zamierzył. Szkice przedstawiające oszkloną, słoneczną werandę pozostały tylko szkicami i nigdy, jakby powiedział jego dziekan, nie uzyskały mocy wykonawczej. Osobiste i zawodowe kłopoty, które skłoniły go kiedyś do małej ucieczki w domową dłubaninę, osłabły znacznie wraz z nastaniem nowego rektora (to jeśli chodzi o uczelnię), z Julią zaś porozumiał się na tyle, że mogli dalej być razem. Zresztą dom i tak był praktycznie ukończony. Wraz z wyposażeniem. Każdy fotel miał pokrowiec. Teraz, gdy opuściła go rodzina Bendskich, nic już nie ginęło, nie niszczyło się. Wnętrza trwały w bezruchu. No i nie mokły, podczas gdy zewnętrzny dom pilnie domagał się nowego dachu. Na strychu trzeba było stawiać już trzy wiadra, niszczeć zaczął nawet sufit nad gabinetem. Ale cedrowe gonty wewnętrznego domu wciąż były jasne, wręcz dziewicze. Niewiele wiedziały o słońcu, w ogóle nie znały deszczu. Mógłbym, myślał profesor, powylewać nieco wody na dach, by je trochę spatynować. Albo lepiej spryskać, żeby było jak przy prawdziwym deszczu. Ujrzał, jak pochyla się nad domem z zieloną, plastikową, półgalonową konewką Julii w ręce i zrasza stojący na niskim stole budynek. Wyobraził sobie, jak woda spływa po malutkich gontach i zbiera się kałużą na blacie, ścieka na stary, ale wciąż użyteczny perski dywan we wnęce w salonie, gdzie zamiast ścian stały regały pełne książek. Oto szalony naukowiec podlewa dom. Urośnie jeszcze, doktorze? A może i zakwitnie? Tej nocy śniło mu się, że dom wewnętrzny, jego dom, znalazł się na zewnątrz. Stał na jakiejś chwiejnej podstawie pośrodku ogrodowej grządki. Ziemia wkoło była częściowo skopana, jakby przygotowano ją pod nowe rośliny. Chmury zwieszały się nisko, chociaż jeszcze nie padało. Kilka listewek z tyłu domu zaczęło już odchodzić i profesor bał się, żeby wszystkie nie odpadły. „Boję się, że klej puści” – powiedział do ogrodnika czy kogoś, kto kręcił się obok z krótką łopatką, ale tamten go nie zrozumiał. Dom nie powinien stać na zewnątrz, ale jakoś tu trafił i było już za późno, żeby cokolwiek zmienić. Obudził się roztrzęsiony i nijak nie mógł się potem uwolnić od tego posennego niepokoju, aż w końcu uznał, że najlepiej będzie naprawdę wyprowadzić wewnętrzny dom na zewnątrz, do ogrodu, który stanie się przez to ogrodem obu domów. Wewnątrz dużego będzie mógł założyć mały ogród. Będzie do tego potrzebował porady Julii. Miniaturowe róże jako krzewy głogu – nadadzą się bez wątpienia. Trawa ze szkockiego mchu? Z czego żywopłoty? Julia będzie wiedziała. Fontanna?... Zasnął uspokojony projektowaniem ogrodu dla domu. Upływały miesiące, i lata, a on wracał niekiedy do tych planów. Czasem dla uspokojenia, czasem tylko dla rozrywki. W niespokojne noce czy podczas nudnych zebrań odkurzał w myślach projekty miniaturowego ogrodu