Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przyjrzyj się dobrze Parkerowi, żeby wiedzieć, na kogo liczyć w razie jakiego nieszczęścia. – Trudno go nie zapamiętać – zaśmiał się Julian i pokręcił głową. – Nie uważasz, że za daleko się posuwamy? Im więcej o tym myślę, tym bardziej zaczynam być podejrzliwy. – Wiesz, co myślę? – zapytał Loukas siadając po drugiej stronie stołu. – Masz mi coś ważnego do powiedzenia. Znam tę minę. – Otóż myślę sobie, że wcale nie spieszno ci zdemaskować wroga, bo się lękasz, że to ktoś, w kim wolałbyś go nie odkryć. Z twarzy Juliana w jednej chwili zniknęło rozbawienie. Gwałtownie zmienił temat. – Czegoś się dowiedział o „Urodziwym”? Loukas wzruszył ramionami. – Nic, co by nam miało pomóc. Jakem ci mówił, Nellie to drobny opryszek. Raz pracował na własną rękę, kiedy indziej dla kogoś, czasami na krótko zostawiał robotę i wiódł jakoby uczciwe życie. – Znałeś go? – Bywało, że wpadał mi w ręce. Wstawiałem się za nim, bom wierzył, że w końcu sporządnieje. Ciężkie miał życie, chowała go ulica, niejedno przeszedł, wiesz, jak jest z takimi. Nikt nie zgłosił się po ciało. Julian się zasępił. – Obwiniasz się? – Loukas wpatrywał się w niego uważnie. – Nellie wiedział, co robi. Sam sobie jest winny. – Nie o to idzie. Pomyślałem, że i mnie mógł czekać taki sam los. – Nie wierzę w los – obruszył się Loukas. – Masz nasze zaproszenia? – Co? – Nasze zaproszenia na przyjęcie lady Kirkland. Czy masz je przy sobie? Julian sięgnął do kieszeni i wyciągnął karnety ze złoconymi brzegami. – Jak kazałeś, zaproszenie dla Parkera wypisane jest na pana Gilesa Bowringa. – Dobrze. Parker jest bardzo czuły, kiedy idzie o jego prawdziwe nazwisko. Harry i ja, ludzie bez skazy, nie mamy, rzecz jasna, nic do ukrycia. – W oczach Loukasa zabłysły iskierki rozbawienia. – Powiedziałem naszej gospodyni, że powrócił niedawno z Indii Zachodnich. – Widząc, że Loukas nie rozumie, o czym mowa, wyjaśnił: – Pytała mnie, kto to taki. Nic innego nie potrafiłem wymyślić na poczekaniu. – Parker najpewniej nie ma zielonego pojęcia o Indiach Zachodnich. – Zatem niech nabierze pojęcia, zanim zaczniemy naszą szaradę. – Julian zamilkł za chwilę. – Ciągle nie jestem pewien, czy to coś da. W końcu to tylko przyjęcie. – Tak, ale pojawią się tam nasi podejrzani. Będą obserwować ciebie, przyglądać się sobie nawzajem, dodawać dwa i dwa. A my spróbujemy trochę pomóc wypadkom. – Będzie mnóstwo gości. Tylko głupiec odsłoniłby się przy tylu świadkach. – Może. Ale człowiek przebiegły wie, że wśród tylu podejrzanych, z których każdy ma coś do ukrycia, łatwiej ujdzie nie zauważony. Poza tym nasz łotr może odsłonić się dopiero po czasie, kiedy odegramy już ostatni akt naszego przedstawienia. Julian oparł się wygodnie w fotelu, wpatrzony bacznie w Loukasa. – Wszyscy podejrzani mają coś do ukrycia? – Mój drogi Julianie, każdy ma coś do ukrycia, nawet ty. Ty szczególnie. Julian zaśmiał się i pokręcił głową. – Co mi się może według ciebie przytrafić? – Może znowu uprowadzenie, chociaż nie obstawałbym przy tym pomyśle. – Loukas podrapał się w głowę. – Nie, tym razem nasz łotr będzie chciał usunąć cię ze sceny raz na zawsze. – Urocze! – Prawda? Wszyscy aktorzy się stawią, mam nadzieję? – Jeśli wierzyć lady Kirkland, wszyscy. – Wybornie, wybornie. Pamiętaj, com powiedział. Nie rozpraszaj się, miej oczy z tyłu głowy. Doświadczenie powiada mi, że niebezpieczeństwo przychodzi, kiedy najmniej się go spodziewamy. Julian nie mógł powściągnąć uśmiechu. – A gdzie ty będziesz? – Będę cały czas w pobliżu, nie ma strachu. Tymczasem... – Tak, tak, wiem. Uważać na wszystko i mieć oczy otwarte. Słysząc gniewny ton, Loukas powiedział: – Spójrz na to w ten sposób, chłopcze. Trzymając się z dala od ludzi przez ostatnie dni, dałeś sposobność swojej biednej, posiniaczonej twarzy, by powróciła do dawnej świetności. Julian poruszył szczęką. – Ciągle jeszcze boli? – zapytał Loukas współczująco. – Ociupinkę – przyznał Julian. Loukas pokraśniał z radości. – Myślę, żem dojrzał do śniadania, któreś mi przyobiecał. Och, i nie skąp przez wzgląd na twoją obolałą szczękę. Taki mam apetyt, że mogę zjeść za dwóch. – Zbyt łaskawyś – podziękował Julian. 25 Wardowie, en familie, z panem Hadleyem na do-czepkę, byli pośród ostatnich przybywających gości. Ledwie zdążyli naprędce poprawić toalety, już zaczęto prosić do wielkiego salonu, gdzie zbierało się całe towarzystwo, by później zasiąść do kolacji. Serena niespokojnie schodziła po olbrzymich schodach. Wiedziała oczywiście, że Julian będzie zapewne towarzyszył lady Amelii, jak i on wiedział, że u jej boku pojawi się pan Hadley. Stanowiło to część ułożonej przez Juliana i Jeremy’ego skomplikowanej szarady, która miał położyć kres pogłoskom na temat gorszących zajść w Ranelagh. Zainteresowane strony miały się pokazać ciekawym oczom wytwornego towarzystwa jako dalecy, acz przyjaźni sobie znajomi, którzy nienagannymi wzajem manierami mieli przywrócić dobre imię Sereny. Tak postanowił Jeremy. Szlachetny zamiar, tyle że nie po jej myśli. Przybyła tutaj, bo Julian Raynor – niech go diabli – znarowił się. Nie, niezupełnie, on jej unikał, to właściwe słowo. Z rozmysłem ją omijał. Od tamtego wieczoru w jego domu ani razu się do niej nie zbliżył. Nigdy nie spotkała równie przewrotnego okazu rodzaju męskiego. Zmusił ją, by nań polowała, a przecież chciała mu powiedzieć, że nie ma już żadnych przeszkód i że mogą wreszcie ogłosić wiadomość o ich małżeństwie. Wygrał. Musiała mu to oddać. Niech wszyscy się wreszcie dowiedzą. Szczególnie zależało jej na tym, by lady Amelia się dowiedziała, że to ona, Serena, jest panią Julianową Raynor i na dowód ma swój bezcenny akt ślubu. Chciał przecież tego, tak mówił. Co za diabeł zatem w niego wstąpił? Dlaczego zniknął bez śladu? Powzięła decyzję po dogłębnym namyśle. Julian nie był typem człowieka, którego chciałaby mieć za męża