Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wstał i podszedł do Alana. — Odegrałeś swoją rolę znakomicie — rzekł. — Teraz chyba moja kolej, aby usatysfakcjonować Ferrelyn. Proszę, zawołaj tu wszystkich, a ja wyciągnę tymczasem butelkę. W kilka minut później, gdy żona, córka i przyszły zięć stanęli wkoło niego, podniósł kieliszek i powiedział: — Wypijmy za połączenie dwóch zakochanych istot! Co prawda uznane zarówno przez Kościół, jak przez Państwo pojęcie partnerstwa w małżeństwie jest przygnębiające, ale duch ludzki jest silny i miłość często łamie instytucjonalne nakazy. Miejmy więc nadzieję... — Tato — przerwała Ferrelyn. — Jest już po dziesiątej, a Alan musi punktualnie wrócić do jednostki. Wystarczy jeśli powiesz: Życzę wam obojgu wiele szczęścia! — Czy naprawdę myślisz, że to wystarczy? Tak zwięźle? Więc skoro tak uważasz, mówię to, kochanie, z całego serca. Spełniwszy toast, Alan odstawił kieliszek i zaczął się żegnać. Zellaby spoglądał na niego ze współczuciem. — To musi być naprawdę ciężko — rzekł. — Jak długo jeszcze będą cię trzymać? Alan powiedział, że prawdopodobnie będzie zwolniony z wojska za trzy miesiące. — Ale takie doświadczenie może ci się przydać — ciągnął Zellaby. Czasem żałuję, że nigdy nie służyłem w wojsku. Podczas jednej wojny byłem za młody, a drugą spędziłem przy biurku w Ministerstwie Informacji. Wolałbym coś aktywniejszego. No, do widzenia, mój drogi! Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał i dodał: — Mówimy do ciebie wszyscy Alan, ale chyba nie znam twojego nazwiska. Alan wymienił je i uścisnął dłoń przyszłego teścia. Ferrelyn wyszła z nim do holu. — Muszę pędzić — zawołał, spojrzawszy na zegar. Zobaczymy się jutro, kochanie. O szóstej. Dobranoc, najmilsza! Ucałowali się w drzwiach i młody człowiek pobiegł do zaparkowanego przed domem małego, czerwonego samochodu. Zawarczał silnik, Alan jeszcze raz pomachał ręką na pożegnanie i odjechał wśród szumu pryskającego spod kół żwiru. Ferrelyn patrzyła na znikające w dali tylne światła. Nasłuchiwała dopóki słychać było warkot motoru, po czym wróciła do domu. Zegar w holu wskazywał kwadrans po dziesiątej. O dziesiątej piętnaście w Midwich nie działo się jeszcze nic nadzwyczajnego. W niektórych oknach paliło się światło, którego blask rozpływał się w deszczu. Ludzie szykowali się już do snu. Z gospody „Pod Kosą i Kamieniem" wychodzili ostatni goście; ociągali się parę chwil, by przyzwyczaić wzrok do ciemności, po czym każdy ruszał w swoją stronę. O dziesiątej piętnaście wszyscy byli już w domu, tylko Alfred Wait i Harry Crankhart zapóźnili się na ulicy, spierając się o jakość różnych gatunków nawozów. Nie przybył jeszcze autobus z kilkoma osobami, które wybrały się do kina w Trayne; po jego powrocie Midwich mogło już zapaść w sen. Na plebanii, panna Rushton żałowała, że nie położyła się pół godziny wcześniej; mogłaby wtedy poczytać książkę, co obecnie było niemożliwe. Bo oto wielebny Hubert Leebody usiłował słuchać nadawanej w trzecim programie debaty o przedsofoklesowskiej koncepcji kompleksu Edypa, podczas gdy w drugim rogu pokoju, ciotka Dora rozmawiała przez telefon. Uważając za niedopuszczalne, aby babskie gadanie miało zagłuszyć naukową debatę, pastor nastawił głośnik na cały regulator. Nie przyszło mu do głowy, że ta błaha kobieca rozmowa może następnie okazać się ważna. Nikt by się tego nie domyślił. Dzwoniła z Londynu długoletnia przyjaciółka pani Leebody, pani Cluey, pragnąc zasięgnąć rady. O dziesiątej szesnaście doszła do sedna sprawy. — Powiedz mi szczerze, Doro, czy uważasz, że na suknię dla Kathy odpowiedniejszy będzie biały atłas czy biały brokat? Pani Leebody zawahała się. Uważała, że atłas, ale jednocześnie pragnęła, aby jej decyzja była zgodna z opinią przyjaciółki, której nie chciała urazić. — Oczywiście — zaczęła wymijająco — dla bardzo młodziutkiej panny młodej... ale Kathy nie jest przecież nastolatką... — Nie jest bardzo młoda — zgodziła się pani Cluey. I czekała. Pani Leebody złorzeczyła w duchu naleganiu przyjaciółki i audycji radiowej, która nie pozwalała jej się skupić, aby wymyślić jakąś finezyjną odpowiedź. — Myślę, że biały atłas jest równie efektowny, jak brokat — rzekła — ale jeśli chodzi o Kathy, to chyba... W tym miejscu głos jej się urwał. W Londynie pani Cluey zaczęła stukać w telefon. Po chwili spojrzała na zegarek, odłożyła słuchawkę, po czym wykręciła „0". — Chcę złożyć zażalenie — oświadczyła. — Przerwano mi bardzo ważną rozmowę. Telefonistka powiedziała, że postara się połączyć ją powtórnie, ale nie udało jej się to. — Co za nieudolność! — oburzyła się pani Culey. — Złożę zażalenie na piśmie. I nie zapłacę ani za jedną minutę dłużej, niż trwała rozmowa. Rozłączono nas punktualnie o dziesiątej siedemnaście. Telefonistka z zawodową uprzejmością przyjęła reklamację i sporządziła służbową notatkę, podając godzinę dwudziestą drugą siedemnaście, 17,26 września. Rozdział III Midwich Wypoczywa Od godziny dziesiątej siedemnaście tej nocy, informacje o Midwich stają się epizodyczne. Telefony w miasteczku są głuche. Autobus, który miał tędy przejeżdżać nie przybył do Stouch, a ciężarówka, która wyruszyła na poszukiwanie autobusu też nie powróciła. Urząd Lotnictwa zawiadomił Trayne, że w okolicy Midwich wytropiono przez radar jakiś niezidentyfikowany latający obiekt, na pewno nie samolot wojskowy, który lądował tam przymusowo. Ktoś w Oppley doniósł, że w Midwich pali się dom, którego nikt nie ratuje. Z Trayne wysłano wóz strażacki, a gdy po pewnym czasie nie otrzymano żadnego raportu, również samochód policyjny, który też przepadł bez wieści. Gdy Oppley zawiadomiło o następnym pożarze, ze Stouch pojechał do Midwich na rowerze posterunkowy Gobby, który również nie dał potem żadnego znaku życia. Ranek 27 września wstał smutny, niebo zasłaniały szare płachty chmur, przez które przedzierało się słabe światło. Ale w Oppley i w Stouch piały koguty, i ptaki ćwierkały na powitanie nowego dnia. Tylko w Midwich nie odezwał się żaden ptak. W Oppley i w Stouch, jak wszędzie o tej porze, ręce wyciągały się z posłania, by uciszyć budziki, ale w Midwich terkotały aż sprężyny rozkręciły się do końca. W innych miasteczkach zaspani ludzie wychodzili z domów i pozdrawiali spotykanych na ulicy znajomych śpieszących do pracy. W Midwich tego ranka nikt nie witał się z nikim. Bo Midwich pogrążone było w głębokim, hipnotycznym śnie. Mężczyźni, kobiety, konie, krowy, świnie, owce, drób, skowronki, krety i myszy leżały nieruchomo. Miasteczko spowijał całun ciszy, przerywanej tylko szelestem liści, regularnym biciem kościelnego dzwonu i bulgotaniem rzeki Opple na grobli koło młyna