Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niebawem przyszła kolej na fizykę i biologię. Tajemnice materii i samorództwa, zagadka powstania świata i naszego rodu – to wszystko podczas tysiącleci ludzkich dziejów poprzedzających epokę przyrodoznawstwa były tylko mity, nad którymi można było co najwyżej prowadzić spekulację. Teraz nagle przyrodnicy stanęli wobec możliwości konkretnego podjęcia tych wszystkich tematów metodą „doświadczalną”. Przede wszystkim nagle na tej nowej drodze pojawiły się „wyniki”. Zdawało się, że przyjmując szczegół za punkt wyjścia i postępując krok za krokiem znajdzie się odpowiedzi na odwieczne pytania. Każdy pojedynczy wynik – tak sądzono – stanowi jak gdyby kamyk mozaiki. Coś ostatecznego, dobro o stałej wartości. Nawet jeśli poszczególny kamyczek w stosunku do całości wydawał się drobny, był „odpryskiem prawdy”. Czy nie musiała się wręcz- nieodparcie narzucać myśl, że z samej zasady zestawienie całego obrazu będzie kiedyś możliwe? Że jest to tylko sprawa czasu i „cierpliwości, aż liczba odprysków, które się będzie miało w ręku, będzie dostatecznie wielka, aby z nich złożyć obraz całej prawdy? Oszołomieni swymi sukcesami przyrodnicy z wolna zapominali, z czego swego czasu postanowili zrezygnować. Wyrzucono wówczas poza nawias wszystkie „wielkie sprawy” i ograniczono się wyraźnie do próby zbadania takiej części prawdy, jaka daje się zmierzyć i zważyć, w jakiś sposób obiektywnie uchwycić i opisać. Ta prosta zasada wspaniale zdała egzamin. Samo niebo, w każdym razie gwiazdy stałe, zaczęły ujawniać swoje tajemnice. Czy nie musiało zrodzić się nieuniknione pytanie, że tego drugiego nieba, nieba teologów – którzy sami przyznawali, że nie mogą dostarczyć żadnych dowodów na jego istnienie – może w ogóle nie być? Czy rzeczywiście można było z całą pewnością wykluczyć, że zagadnienie owego drugiego nieba, nie dającego się w żaden sposób obiektywnie uchwycić, w rzeczywistości przedstawia się podobnie, jak wszystkie inne niemożliwe do udowodnienia twierdzenia, które na początku epoki przyrodoznawstwa tak energicznie i skutecznie sprzątnięto? Czy – mówiąc wyraźnie i drastycznie – w przypadku tego nieba, wiary w Boga, w ogóle zjawiska „religii”, rzecz nie polega po prostu na subtelnych formach tego samego zabobonu, który w innych dziedzinach dawno już wymazano? Czy wszystkich przemożnych, ewidentnych i niewątpliwych sukcesów nie zawdzięczano decyzji, żeby nie wierzyć już w nic, nie uważać niczego za prawdziwe, czego się nie da obiektywnie udowodnić i doświadczalnie „zweryfikować”? Wobec takich pytań umysły różniły się w poglądach. Do dnia dzisiejszego przyrodoznawstwo jest – można rzec per definitionem – próbą sprawdzenia, jak daleko można zajść w wyjaśnianiu problemu człowieka i przyrody bez sięgania do „cudu”. (Dokładnie to samo wyraża reguła ograniczania się do danych, które można ilościowo zmierzyć i odtworzyć.) Jest to metodyczna zasada prawomocna i niepodważalna. Przyrodnik, który jej ściśle nie przestrzega, popada w myślenie w kategoriach ideologii i nieuchronnie zaczyna partaczyć. Zagadnienie sprowadza się do tego, czy tę „pozytywistyczną” regułę postępowania rozumie się tylko jako zasadę metodyczną, czy też nadaje jej się rangę zasady ontologicznej. Ta druga postawa, pod nazwą „pozytywizmu”, stała się chorobą zawodową, która dotknęła szerokie kręgi uczonych. Na początku ubiegłego stulecia Napoleon I wezwał do siebie słynnego astronoma Laplace'a, aby ten objaśnił mu swoją nową teorię powstania systemu słonecznego.3 Kiedy uczony zakończył swój wykład, cesarz spytał, dlaczego w jego wywodzie nie ma Boga. „Ponieważ ta hipoteza nie była mi potrzebna” – odpowiedział z dumą Laplace. Wyciągnięcie z tego wniosku, jakoby Laplace był ateistą, świadczyłoby o niezrozumieniu, czym są nauki przyrodnicze. Może La-place istotnie był ateistą, ale odpowiedź udzielona Napoleonowi nie stanowi tu żadnego dowodu. Nawet najpobożniejszy przyrodnik nie mógłby dać innej. Przyrodoznawstwo jest próbą wytłumaczenia świata bez odwoływania się do cudów. Chodzi jedynie o to, czy z tej metodycznej zasady zechcemy uczynić zasadę ontologiczną, czy reguły gry obowiązujące metodę nauk przyrodniczych uznamy za wyłączny fundament naszego obrazu świata. Oślepieni swymi sukcesami przyrodnicy przejściowo ulegli takiej pokusie. Rozpowszechniła się wśród nich wiara, że w rzeczywistości nie istnieje nic, czego swoją metodą nie potrafiliby objąć. Zapomniano o tym, że ograniczenie się do tej metody pierwotnie było aktem samokrytycznej skromności. We współczesnej nam dobie klasycznym przykładem takiego pozytywistycznego nastawienia (uznawania za realne tylko tego, co da się „pozytywnie” udowodnić) stał się angielski laureat nagrody Nobla Peter Medawar. Na zapytanie dziennikarza, czy wierzy w Boga, udzielił lakonicznej odpowiedzi: „Naturalnie, że nie, przecież jestem przyrodnikiem”. Nabrał on przekonania, że to, czego nie może policzyć, zważyć lub w inny sposób obiektywnie opisać – nie istnieje. Co pierwotnie było pomyślane tylko jako metodyczne samoograniczenie, aktem nieumiarkowanej absolutyzacji zamieniło się w postawę wiary. Przypadek ten dowodzi znowu, że nawet wybitna inteligencja nie chroni przed jednostronnością, przed ideologicznym zacieśnieniem horyzontu