Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bąbel krwi wykwitł mu na ustach, drżał chwilę, a potem pękł, gdy duch ulotnił się z ciała. - Wszędzie nad miastem powiewają białe flagi, Wasza Wysokość - oznajmił sierżant Orsini. - Żołnierze nieprzyjaciela składają broń, wszyscy, nawet Bojownicy. Abrusio jest nasze! - Nasze - powtórzył Abeleyn. Był zakrwawiony, brudny i zmęczony. Szli z Orsinim stromą uliczką ku górującemu nad okolicą ponuremu i strzelistemu opactwu inicjantów. Otaczali ich królewscy żołnierze. Mieli jeszcze broń w rękach, ale radość zwycięstwa rozpromieniała ich twarze. Całkiem niedaleko wciąż spadały kule wystrzeliwane z okrętowych rarogów. Baterie wroga dawno umilkły. Przykucnęli na chwilę, gdy pocisk zdruzgotał ścianę domu niespełna pięćdziesiąt kroków przed nimi. Trafione kilkunastoma kulami opactwo płonęło, spowite kłębami oleistego dymu. - Posłańca! - wychrypiał Abeleyn. W gardle mu zaschło, jakby nałykał się prochu. - Słucham, Wasza Wysokość. 328 - Biegnij do portu i każ admirałowi Rovero wstrzymać ostrzał Górnego Miasta. Wróg kapituluje. - Tak jest, Wasza Wysokość. Abeleyn uśmiechnął się, choć nie do końca rozumiał dlaczego. Podał rękę zdumionemu sierżantowi, który po chwili wahania mocno ją uścisnął, jakby właśnie dobili targu. Żołnierze zareagowali wiwatami. Radosna wieść szybko niosła się po mieście i ludzi z każdą chwilą przybywało. Wkrótce Abeleyna otoczył kilkusetosobowy tłum. Wszyscy potrząsali arkebuzami i mieczami i krzyczeli na całe gardło, nic sobie nie robiąc z padających niedaleko kul. Dźwignęli Abeleyna na ramiona i ruszyli triumfalnym pochodem ku płonącemu opactwu i podziurawionemu kulami pałacowi, który znów należał do prawowitego władcy. - Niech żyje król! Słysząc ten chrapliwy ryk triumfu i radości, Abeleyn - niesiony z entuzjazmem przez tych, którzy walczyli za niego u jego boku - doszedł do wniosku, że to właśnie takie uczucie pcha człowieka do podbojów. Było cenniejsze od złota, trudniejsze do zdobycia niż jakakolwiek inna forma miłości. Na tym właśnie polega bycie królem, pomyślał. Rozśpiewana i rozwrzeszczana ciżba, licząca już tysiące żołnierzy i mieszkańców, dotarła prawie do murów opactwa, kiedy okręty oddały ostatnią salwę. Cała ulica eksplodowała. W jednej chwili Abeleyn znajdował się w powietrzu, na ramionach zwycięzców, a w następnej rozpętało się piekło. Ludzie, którzy go nieśli, rozpierzchli się z krzykiem. Upadł ciężko na ziemię, uderzył głową o bruk. Ktoś - wydawało mu się, że był to Orsini - rzucił się na niego, żeby zasłonić go własnym ciałem, ale on nie zamierzał na to pozwolić. Nie będzie chował się za plecami innych jak tchórzliwa baba. Jest przecież królem! Usiłował wstać w spanikowanym tłumie, odpychał ludzi na prawo i lewo - do chwili gdy ostatni pocisk eksplodował niespełna dwa metry od niego. Świat zniknął. DWADZIEŚCIA PIĘĆ W promieniach zimowego słońca wyglądała przepięknie: wysoka, smukła jak górska brzoza i podobnie jak brzoza zasmucona. Oficerowie na pokładzie rufowym galery zerkali na nią ukradkiem, gdy stała przy prawym relingu. Miała oczywiście kwef, jak wszystkie sułtańskie nałożnice, ale Aurungzeb był tak dumny ze swej ramusiańskiej ślicznotki, że kazał jej nosić przezroczystą, skandalizującą zasłonę i równie zwiewne szaty. Kiedy wiatr poruszał otulającymi jej ciało muślinami, można było dostrzec zarys sutków, linie ud i łydek. Merduccy żeglarze mieli potem o czym śnić po nocach. Jej widok budził w sercach przykutych do wioseł galerników - niegdyś wolnych Ramusian - współczucie i gniew na sułtana. Bardziej niż skuwające ich kajdany była symbolem ich zniewolenia, drażniącym dowodem wyższości Merduków. Wydawało się, że wpatruje się w jeden, jedyny punkt, poza którym nic jej nie interesuje: w olbrzymią wieżę dawnej katedry Carcassona, rogatą, groźną i poczerniałą od sadzy pożaru, który nie zdołał jej unicestwić. Wieża stała samotnie wśród zgliszcz najwspanialszego miasta świata. Tylko tu i ówdzie ocalałe ściany większych budynków sterczały z morza gruzów niczym pomniki zapomnianych mieszkańców. Aekir. Święte miasto. Od jego upadku upłynęło wiele miesięcy, a ono wciąż leżało w ruinie. Merducy obozowali tysiącami na Placu Zwycięstw, gdzie do tej pory stał posąg Myrniusa Kulna, ich namioty tworzyły dzielnice i ulice na pustkowiu okolonym miejskimi murami. Wyglądali jak robactwo lęgnące się w ciele martwego jednorożca, którego rogiem była wieża Carcassona. 330 Kobieta, którą jej nowy pan i władca, sułtan Aurungzeb, nazwał Aharą, była kiedyś kimś innym. W poprzednim życiu, przed tysiącem lat, przed czasem koszmaru, przed upadkiem Aekiru nosiła imię Heria i była żoną Corfe'a, chorążego kawalerii. Teraz zaś stała się sypialnianą igraszką największego zdobywcy wschodu. Tak jak zburzony Aekir, była jego łupem wojennym. Kiedy patrzyła na iglicę Carcassona, czuła łączącą je więź. Sułtan nie zdawał sobie sprawy, że Ahara całkiem dobrze mówi i rozumie po merducku. Starała się sprawiać wrażenie niezbyt bystrej, udawała, że w konwersacjach język jej się plącze. Zresztą nie żeby musiała dużo rozmawiać z Aurungzebem, kiedy wpadał do haremu jak huragan i wzywał swoją ulubioną nałożnicę