Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Z dużym wysiłkiem niebawem odzyskał spokój. — Słabe jego ciało i słaba dusza nie wytrzymały. Powaliła go gorączka. Przeżył jedynie po to, by zbuntować się przeciw Niebu. Rzekł: „Nie ma Boga“. — Biedny, biedny Gerard! — Biedny Gerard? Słaba, głupia niewiasto! Nie, podły, bezbożny Gerard. Pogrążył się w występek i splamił swój wieczny klejnot: spotkałaś go w jego codziennej kompanii, wiedz jednak, gwałtownico, że kobieta, którą wzięłaś za jego kochankę, była chłopcem przebranym dla żartu w strój niewieści — ślicznym chłopcem imieniem Andrea. Nie wiem, co ten Andrea ci rzekł, bądź jednak pewna, że ani on, ani żaden człek na świecie nie wie o tym szaleństwie. Ów Gerard, buntownik przeciw Niebu, ciebie niegodnej nie zdradził. Dama jęknęła jak człowiek w śmiertelnej agonii, krucyfiks zaczął chybotać w jej drżących rękach. — Odwagi! — rzekł Klemens. — Pociecha blisko... Od zbrodni przeszedł do rozpaczy i dążąc do zatraty duszy stanął pewnej nocy nad Tybrem, zdecydowany samobójstwo popełnić. Dostrzegł, że ktoś go śledzi. To był najemny zbir. — Święci pańscy! — Błagał mordercę, by z nim skończył: ofiarował mu wszystkie swe pieniądze, aby zabił ciało i duszę. Zbir nie chciał. Wtedy ten zrozpaczony grzesznik, nie zmiękczony nawet odmową, sam skoczył do Tybru. — Ach! — Morderca ocalił mu życie. Dałaś swe polecenie niejakiemu Lodovico, mężowi Teresy, którą Gerard ocalił niegdyś na morzu, ją oraz jej maleńkie dziecko. — On żyje! Żyje! Żyje! Mdleję. Zakonnik wziął krucyfiks z jej ręki, obawiając się, by nie upadł na ziemię. Deszcz łez przyniósł kobiecie ulgę. Zakonnik pozwolił jej płakać czas pewien, potem ciągnął spokojnie dalej: — Tak, żyje, dzięki tobie i twej nikczemności doprowadzony do wiecznego dobra przez wszechmogącą i najmiłosierniejszą dłoń. Jesteś jego największą ziemską dobrodziejką. — Gdzie on? Gdzie? Gdzie? — Po co ci to? — Tylko go ujrzeć żywego. Błagać na kolanach o przebaczenie. Przysięgam ci, że nigdy nie zacznę znowu... Jakżebym mogła!... On wie o wszystkim. O, hańbo! Ojcze, czy on wie? — Wie wszystko. — Nie chcę więc spojrzeć mu w oczy, zapadłabym się pod ziemię. Ale wynagrodzę mu zbrodnię. Będę z ukrycia czuwać nad nim. Zrobi karierę w świecie, której omal biedaka nie pozbawiłam. Mój ród, Cesarini, jest wszechpotężny w Rzymie; a jam prawie ich głową. — Córko — powiedział chłodno Klemens. — Ten, którego zwiesz Gerardem, nie potrzebuje już niczego, co mógłby mu dać człowiek. Cudem wyrwany podwójnej śmierci porzucił świat, znalazł ucieczkę przed grzechem i szaleństwem na łonie Kościoła. — Ksiądz? — Ksiądz i zakonnik. — Zakonnik? A więc wy, ojcze, nie jesteście jego spowiednikiem? A wiecie wszystko. Ten słodki głos! Podniosła powoli głowę i popatrzyła nań badawczo przez maskę. Za chwilę krzyknęła omdlewająco i padła czołem na jego bose nogi. Rozdział LXXVII Klemens westchnął. Zaczynał wątpić, czy wybrał najmądrzejszy sposób postępowania z tak namiętną naturą. Ale choć bardzo młody, wiele już nauczył się duchowej mądrości. Czekać w pewnych trudnych sytuacjach, nic nie mówić i nie działać, dopóki sprawa sama się choć częściowo nie wyjaśni. Milczał więc i modlił się o mądrość. Delikatnie wysunął nogę. Ale penitentka otoczyła ją ramionami z żałosnym jękiem, trzymała stopę konwulsyjnie, płacząc gorzko. Wstyd i skrucha pokryły jaskrawą czerwienią jej twarz i szyję, leżała drżąc u jego nóg. — Córko — powiedział łagodnie Klemens — odwagi. Nie dręcz się już myślami o Gerardzie, który nie istnieje. Jam jest brat Klemens, którego Niebo zesłało tu dziś z pociechą dla ciebie. Chcę ci pomóc w zbawieniu duszy. Uczyniłaś mnie swym spowiednikiem. Żądam, posłuszeństwa. — O tak — łkała penitentka. — Porzuć tę pielgrzymkę, natychmiast wracaj do Rzymu. Niewiele warta pokuta poza własnym miastem. Tam, gdzie mieszkamy, czyhają pokusy, które musimy zwyciężyć lub zginąć. Nie szukaj innych, bardziej widocznych, a nie tak groźnych. Łatwo w masce na twarzy myć stopy cudzoziemcom. Trudniej być tylko łagodną i miłosierną dla najbliższych. — Nigdy, już nigdy nie tknę je) palcem