Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wszystko było doskonałe. Wszystko było takie, jakie być powinno. Jeden z wartowników zbliżył się do niego, zażądał pokazania dokumentów. George wyciągnął do niego papier, który wręczono mu rano, i w duchu modlił się za tego mężczyznę. - Ach, George - powiedział krępy strażnik, zza którego ramienia wystawał pistolet maszynowy. - Rozmawialiśmy dziś rano. Był pan w Jerozolimie? George zmrużył oczy. Teraz rozpoznał rozmówcę. - Tak, byłem. Przypominam sobie, Gideon, prawda? Wciąż jeszcze na służbie? - Nie, znowu! - Mężczyzna, na którego ciemnych, kręconych włosach połyskiwało światło gwiazd, wyglądał na ucieszonego. Wydobył pudełko papierosów. - Przy okazji, teraz mogę się zrewanżować. Jak się panu udała wycieczka? - Było wspaniale. - Właściwie George wcale nie miał ochoty zdewaluować gadaniem swoich przeżyć, na papierosa też nigdy nie miał mniejszego apetytu niż teraz. Ale przecież nie mógł tak zbyć Izraelczyka, wziął więc jednego i stali razem, kopcąc. - Dość spokojnie, co? - stwierdził George po jakimś czasie, nie chcąc, by rozmowa zeszła na jego wyprawę. - Zupełnie. Tak zasuwają po całych dniach, że wieczorem są chyba półmartwi. - Tak. Wyobrażam sobie. Znów przez parę milczących chwil stali i przyglądali się obłoczkom dymu, rozpraszającym się srebrno na tle nocnego nieba. - Na pana miejscu byłbym bardziej ostrożny - znienacka, na pół mimochodem, na pół ostrzegawczo oznajmił Gideon, wyraźnie ściszając przy tym głos. - Jeśli chodzi o pańskich zleceniodawców. George otwarł szeroko oczy. - Co pan ma na myśli? - A nic, tylko tak. Niech pan dopilnuje, żeby dostał swoje pieniądze, nim będzie za późno. - Z tym i tak nie mam nic wspólnego. Pieniądze dostanie Uniwersytet Montana. Ale o co chodzi, co się dzieje? Gideon upuścił na pół wypalonego papierosa i zadeptał go, nieufnie rozejrzał się we wszystkie strony, wreszcie wyszeptał: - Ci ludzie powariowali. Kompletnie im odbiło. - Naprawdę? Ale dlaczego? - Słyszało się co nieco tu i tam... No, tak naprawdę, to podsłuchiwałem. Pewno nie było mi wolno, nie mam pojęcia. W każdym razie wiem, co jest w tym białym namiocie nad sektorem czternastym. - Ach. Gideon z zawziętością przytaknął. - Sam nie widziałem, to fakt. Ale słyszałem wszystko, co mówili temu nowemu, który przyjechał dziś wieczorem. Miałem wartę przy namiocie. A oni myślą, że nie znam angielskiego. - Rozumiem. - Kompletnie im odbiło, mówię panu. Chce pan wiedzieć, co oni myślą, że znaleźli? George skinął głową. - Jasne. * Judith zasnęła, ułożywszy głowę na skrzyżowanych ramionach. Stephenowi też tylko z wielkim trudem udawało się utrzymać oczy otwarte, całe jego ciało domagało się snu, każde włókno żebrało o odpoczynek i odprężenie. Nie zdoła już przełknąć ani łyka więcej tej żałosnej kawy z automatu piętro wyżej. Właściwie, stoły laboratoryjne nie wyglądały wcale na aż tak niewygodne, gdyby tylko odsunąć stojące na nich przyrządy, zwinąć się w kłębek i zdrzemnąć się choć trochę... Nawilżacz wciąż huczał. Już od wielu godzin. Tylko Yehoshuah jakby nie wiedział co to zmęczenie. Nic dziwnego, w końcu nie targał przez cały dzień po rozżarzonej słońcem pustyni koszy pełnych kamieni, gruzu i ziemi. Stephen ociężale przyglądał się, jak brat Judith miesza rozmaite mikstury z chemikaliów stojących na półkach nad stołami, jak ustawia płaskie plastykowe kuwety i miseczki pełne kłębków waty. Jego wyjaśnień, w których było coś o wiązaniach wodorowych i rozpuszczalności, alkaliczności i inhibitorach, o atramentach żelazo-garbnikowych, odkwaszaniu, neutralizacji i buforowaniu, Stephen od dawna już nie rozumiał. Wreszcie Yehoshuah naciągnął parę cienkich plastykowych rękawiczek i wyłączył nawilżacz. Nagła cisza oszołomiła ich jak cios obuchem. Judith ocknęła się, poderwała, przez kilka chwil rozglądała się całkowicie zdezorientowana, aż w końcu westchnęła, gdy dotarło do niej, gdzie się znajduje. Yehoshuah tymczasem otworzył szklane drzwiczki i wyjął blaszany talerz. Leżący na nim papier był teraz miękki i lepki, jakby zapadł się w siebie. W oczach Stephena wyglądał jak bezpowrotnie zniszczona, szara papierowa masa. Yehoshuah jednak dotknął jej tak ostrożnie, jakby miał przed sobą delikatną pajęczynę i mruknął zadowolony: - Wspaniale