Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Spojrza. bladoniebieskimi oczyma i spyta. nie dokad zmierzam, ale co mam w tobo.ku, który z takim uporem trzymam w r´kach. Przystana.em, bo zaskoczony uEwiadomi.em sobie, ½e nie pami´tam, co mam w mym zawiniatku. Szcz´Eliwie jednak przypomnia.o mi si´, ½e w tobo.ku nios´ mi.oÊç. – Mi.oÊç? – zapyta. starzec. – To niewiele jak na d.ugà drog´. Wtedy poczu.em si´ jak cief na Ecianie z koszem malin, których nigdy nie da si´ zasmakowaç. Od tego czasu ka½dy krok sta. si´ mila, a ka½dy zakr´t zaczajona niewiadoma, i ju½ nie jestem pewny, co mam w swym tobo.ku, czy na pewno mi.oÊç, a mo½e tylko garEç zasuszonych nasion dzikiego zbo½a. Mój ruchomy dom. 1996 190 Anne Sexton z pomarafcza Anne Sexton siedzi w fotelu, ma podkurczone nogi, usta zaciEni´te myEla, w r´kach trzyma nadgryziona pomarafcz´. Nagle spoglada na mnie i pyta: Dlaczego nie czytasz jakiejE ksia½ki? MyEla.am, ½e kulturalny cz.owiek ka½dà wolna chwil´ sp´dza na lekturze. Usta jej ponownie si´ zaciskaja. Po brodzie sp.ywa kropelka soku. Okrywa si´ szczelniej kocem i sama odpowiada na postawione pytanie. Nigdy nie czyta.am ksia½ek, nigdy nie by.am kulturalna, ksia½ki zjada.am stron´ po stronie a papier stawa. mi w gardle. Plu.am papierem, s.owami, sylabami, wymiotowa.am nieprze½utà tektura ok.adek, wpada.am w ekstaz´ myElac, ½e dusi, d.awi, ciEnie mi si´ w gardle prawda. A½ raz ugryz.am pewien owoc, kwaEno-s.odkà nieobrana pomarafcz´. WEciek.a wgryza.am si´ w jej wn´trze i nagle poczu.am gorzkie kamyczki. I wtedy zrozumia.am: W ksia½kach nie ma pestek i choç szuka.am przede wszystkim nasienia, ze stron rodzi.y si´ tylko nowe strony, a papier i tektura nie mia.y ani krzty wilgoci. 191 Teraz, od tamtego czasu, czytam tylko pomarafcze. I nie staja mi w gardle s.owa i sylaby. Siedz´ sobie na fotelu, mój kochany, i wybaczam ci, ½e nie czytasz ksia½ki. 1996 192 Ta kobieta ma na imi´ Gdafsk Obok le½y gazeta, osobisty dziennik a te½ ró½owy rachunek pokreElony czarnymi literami, jakby kartka by.a pop´kana, przykrywa stare zdj´cie, mo½e dagerotyp. Do kompletu dwie r´ce le½à delikatnie osiad.e na stole a jednak gotowe zaraz odlecieç jak miejskie go.´bie. Trwa rok 1995, rozwija si´ kwiecief, krótkie spodenki wiosny ledwie zazieleniaja trawniki, bia.e r´kawy koszuli opadaja na pi´Eci historii – otwieraja si´ r´ce wilgotne, ciep.e z odbitym wzorcem paznokci. Facetowi z Zaspy mija czterdzieEci pi´ç lat. Jest m.ody – tak mówi m.odsza od niego kobieta, która Epi na zimowych bia.ych dachach i której czerwief ust znajdziesz latem na obrazie z lotu ptaka malowanym, pe.nym p.onàcych dachówek. Jest m.ody, mówi nie do zdarcia wyobraenia, przywo.ujàc ledwie co przesz.y przysz.y czas. Przez otwarty balkon odbywa si´ marsz. Ida do drzwi, aby wyjEç, aby znowu przyjEç, aby znowu zamknaç w cykl przestrzef: drzwi, balkon, cmentarz, drzwi... Niosa sterty maszynopisów. Nie mo½na oderwaç spinaczy, 193 bo kartki zaczynaja krwawiç zostawiajac dziwne znaki krzy½y, czo.gów, mi.oÊci, Emierci... Nie wiadomo co znacza, bo to nie s.owa ale w.aÊnie znaki. Nie obrazy pe.ne jasnych i oczywistych kresek, walorów, cieni i zagi´ç, spi´ç pomi´dzy nastrojem a r´ka twórcy. Nie obrazy, które jeEli stanaç daleko p´cznieja, ale gdy r´ka blisko trzyma, sa po prostu zapisem koszmaru i trwogi. Âpiewa córka Cohena, ko.acze miejska (trójmiejska) kolejka. Mi.osz i Sexton w kuchni wyposa½onej w meble „Gdafsk” le½à obok siebie upchani. Zduszeni, kartka po kartce .apià oddech. Ratuje ich syk wiatru – od czasu do czasu wdziera si´ przez nieszczelne okno. Wiersze przemieniaja si´ w kolorowe balony lub bomby. Z kuchni przez okno raz po raz wyfruwa zielona kartka, czernieje zaraz za oknem. Jest ch.ód i wilgoç. S.ychaç groeny pomruk. Z parapetu spada cieniutki p.atek w´gla. Tak wiem, Anne Sexton nie ½yje od lat, Mi.osz za Atlantykiem s.ucha swych p´kajacych brwi. Anne mo½e nigdy nie s.ysza.a o tym mieEcie, 194 Mi.oszowi pewnie Gdafsk kojarzy. si´ z Sopotem. A jednak oswoi.em ich tu. Ma za soba cia.o i goraczk´ wewn´trzna, i kota, konstelacje roElin doniczkowych, swój dom, d.ugopis i papier (ten ró½owy na czarno pop´kany rachunek), mam cichy oddech dzieci, i miejsca, gdzie bezpiecznie przychodza sny, lecz przede wszystkim za mna stoi Miasto. A jednak boj´ si´, ½e to miejsce, pe.ne gwaru na siostrzanym szlaku pó.nocnych miast, na zawsze pozostanie samotne, nawet gdy po raz ostatni zap.onie palac i te pisane teraz przeze mnie litery. L´kam si´, ½e miasto zginaç musi niosac przez wieki i przez tysiace ludzi ½ar nie do ugaszenia buntu, wiecznej pogardy, wiecznej dumy i zapali si´ kiedyE wielka pochodnia wie½y KoEcio.a Mariackiego, zapala si´ podwójne litery szyn kolejki podmiejskiej, na sto godzin stanie si´ czerwone powietrze. I wszystko sczeenie, obraz w dagerotypie zszarzeje, potem si´ dagerotyp rozwieje a Elad po nim zniknie. Mnie ju½ wtedy nie b´dzie. Mija rok 1995. 195 Mam czterdzieEci pi´ç lat. Obok na bia.ej pustyni Epi i lekko chrapie m.oda kobieta. Ma d.ugie nogi jak Gdafsk, pe.na jest ciep.a, jeszcze na jej pe.nym obiecaf wzgórku go.àb z go.´bica tocza spór, ramiona rozlewaja si´ w portowe kana.y, palce si´gaja morza i choç jest goraca, jeszcze nie p.onie. Kot patrzy na nia i na mnie. Pyta, co ona niesie – ½ycie czy Emierç. Co odpowiedzieç, jeEli w tym obrazie widz´ dwa znaki zapytania: dat´ i podpis. Nie widz´ koloru wiecznoEci