Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

O tej białej postaci, co się z głębin wynurzyła, mówią, że to Matka Boska była, i miejscowi do dziś w tem miejscu kwiaty po wodzie puszczają, a wodą stamtąd zaczerpniętą chorych obmywają. Biskup pelpliński – jak mi proboszcz w Pucku mówił – co był tu niedawno, wiary temu nie daje i za cud uznać nie chce. Próbuję to wszystko ująć w formie artystycznej, ale wciąż nie mam koncepcji, jak całość związać, bo Matki Boskiej pojawienie się z racji zaślubin Polski z morzem acz wielce patriotyczne, dość tandetnym chwytem zdać się wielu może. I słusznie. Ale trochę już napisałem i może do tego wrócę...” Niczego, niestety, nie wiadomo na temat ukończenia przez Żeromskiego „formy artystycznej”, o której wspomina. Być może pomysł zarzucił. Istnieje też możliwość, że rękopis zaginął, tak jak i zaginęły luźne kartki oryginału, na szczęście skopiowane przez księdza; a później zdeponowane przez nauczyciela z Żelistrzewa (który pragnął zachować anonimowość). Cytowany fragment dowodzi jednak niezbicie, że jeszcze w okresie międzywojennym żywa i silna była legenda kaszubskiej Madonny i wiara miejscowej ludności w Jej ponowne przybycie. Wracając jednak do dawniejszych czasów, nie można pominąć faktu, że oprócz latarni morskiej wioska u przylądka Rozewie słynęła jeszcze z czegoś innego. Niejako samoistnie wykształcił się tu bowiem rzadko gdzie indziej spotykany zawód nurka. Jak pamiętamy, zdziwiło to markiza Orii i jego towarzyszy, gdy dowiedzieli się, w jaki sposób uratowano uczone księgi i inne rzeczy. Dziwiło to wielu 30 innych i to w jeszcze dawniejszych czasach. Tajemnica schodzenia na dno morskie i poruszania się po nim (z odpowiednim, ma się rozumieć, obciążeniem) niczym po lądzie była, oczywiście, pilnie strzeżona i przekazywana z pokolenia na pokolenie przez zaledwie dwie rodziny. Jak można się łatwo domyślić, również i one zajmowały wysokie miejsce w hierarchii ratowniczej społeczności. Największą sztuką, jak się wydaje, było skonstruowanie odpowiednio długiej, łączonej z mniejszych elementów, rurki, przez którą można było oddychać, chodząc po morskim dnie i którą można było z towarzyszącej nurkowi łodzi odpowiednio do warunków i potrzeb przedłużać bądź skracać, oraz specjalnej maski z dobrze impregnowanej skóry na twarz i głowę, z którą owa rurka była połączona. Oczywiście, nurkować można było tylko przy spokojnym morzu, rurka bowiem, aczkolwiek dość giętka, przy większych odchyleniach groziła pęknięciem, co mogło zakończyć się dla nurka tragicznie: nagłym zachłyśnięciem się i utonięciem. Dlatego też niezwykle ważną rolę pełniły towarzyszące mu osoby w łodzi, których zadaniem było śledzić uważnie, w którą stronę przesuwa się rurka, by delikatnie podprowadzić łódź dla uniknięcia zbytniego odchylenia. Ze swych nadzwyczajnych zdolności nurkowie słynęli daleko poza granicami wioski. Również dzięki nim wszyscy mieszkańcy zostali wykupieni na wolność (z kłopotliwego pod pewnymi względami poddaństwa) najpierw przez Świętopełka, a potem przez samego Eryka Pomorskiego, o czym już wspomniano powyżej. Ponieważ wiązało się to również z uzyskaniem przywileju, o którym też była mowa, wydarzenie to było w dziejach wioski czymś niezmiernie ważnym. Przeto należy mu poświęcić trochę miejsca. Na szczęście zachowało się na ten temat nieco źródeł historycznych. A było to tak: pozbawiony już korony duńskiej, szwedzkiej i norweskiej, książę Eryk oddał się najprzód trudnej i niebezpiecznej sztuce piractwa na Bałtyku. Za swe rozbójnicze gniazdo obrał w 1437 roku Gotlandię, skąd jego okręty łupiły wszelkie napotkane kupieckie statki, z wyjątkiem krzyżackich. Był bowiem Eryk człowiekiem o wielkiej wyobraźni politycznej, przez Skandynawów niestety nie docenionej, i zamierzał sprzedać Gotlandię właśnie Krzyżakom, przypuszczając – i słusznie – że wcześniej czy później Zakon straci rację bytu w Prusiech i zostanie zmieciony przez polsko-litewską potęgę. Tym bardziej że wszystkich pogan wybito bądź nawrócono i Zakon stawał się powoli przytułkiem dla błędnych rycerzy. A na Gotlandii – pomyślał sobie Eryk mogą sobie założyć państwo wedle dawnych wzorów. Można było zamki warowne zbudować w starym stylu, stroje i broń dawniejszą zachować, pańszczyznę na nowo wprowadzić. Można nawet było i pogan z odległych krajów sprowadzić. Byłoby to więc idealne państwo dla rycerzy, z tym że bez kobiet, a więc bez intryg i knowań, bez kłótni i plotek, bez rywalizacji i zbędnych wydatków na stroje. Państwo wielkich ideałów, męskiej czystości i siły. W tych mniej więcej słowach zachęcał Eryk Wielkiego Mistrza Zakonu, Pawła Russdorfa, do kupna Gotlandii, a odmowna odpowiedź tak go poruszyła, że postanowił sam wyruszyć do Gdańska, by tam się z Mistrzem spotkać i wyjaśnić – być może źle zrozumiane – szczegóły. Propozycja Eryka, przyznać trzeba, rzeczywiście została wzięta za złą monetę i jak to sekretarz Wielkiego Mistrza; Hans Palka, zanotował na marginesie kopii wysłanej na Gotlandię odpowiedzi, Mistrz miał powiedzieć: „Wiedziałem, że to błazen, ale że taki, tom nie przypuszczał”. Eryka nie można jednak było zbyć listem, o czym dobrze wiedzieli jego byli poddani w Skandynawii. W sierpniu 1438 roku mała flotylla złożona z trzech okrętów – a były to holki – wyruszyła z Gotlandii i przy pomyślnych wiatrach dotarła po paru dniach do południowych wybrzeży Bałtyku