Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wyszła na zewnątrz i zawołała jednego z ogrodników, żeby kazał Lukowi przyjechać land roverem. — Zaniosę Lucie herbaty — powiedziała Weronika wstając. — Może zje trochę papaji; jest dobra na dolegliwości żołądkowe — podsunęła Fermina. — Zajrzę do niej później. Wieczorem przyjechał doktor Amene. Był młody, ale bardzo pracowity i nie miał w sobie nic z arogancji właściwej lekarzom z dużych miast. Zanim udał się 39 na spoczynek, przebadał z Masangayą siedemnaścioro pacjentów z „gorączką". Spał na pryczy we frontowym pokoju domu Masangayi, po drugiej stronie drogi, naprzeciwko klasztoru. Następnego ranka, po wczesnym śniadaniu składającym się z kawy i bananów, dwaj mężczyźni z powrotem przystąpili do pracy. Trzej pacjenci, których widzieli zaledwie kilka godzin wcześniej, już nie żyli. Jeden z nich był szefem zarządu spółdzielni Weroniki. Pozostali byli bliskimi przyjaciółmi Mabalo i nauczycielami, kolegami Weroniki. „Gorączka" powaliła pracowników, którzy zmywali podłogi w szpitalu. Fetor wymiocin i krwistych stolców był nie do zniesienia. Masangaya posłał po dwóch salowych, którzy mieli jeszcze dość siły, żeby pracować, i kazał im posprzątać. Jeden z nich skarżył się, że się źle czuje. Masangaya przyjrzał się zapadniętym oczom mężczyzny i przyłożył mu rękę do czoła. — Posprzątaj tu i przyjdź do mojego gabinetu. Dam ci lekarstwo — powiedział. — Wracamy za chwilę, żeby podłączyć kroplówki. Amene i Masangaya weszli do pawilonu położniczego, w którym poza Nzą i Ngasą Moke z noworodkiem, nie było nikogo. Na większości łóżek wciąż znajdowała się brudna pościel. Na plastykowych materacach widać było plamy krwi, a na betonowej podłodze poniewierały się łupiny od orzeszków ziemnych i stare skórki od bananów. Lekarz i asystent medyczny wymienili uściski dłoni z Nzą i pogratulowali Ngasie, która uśmiechnęła się i zaczęła kołysać dziecko, przyciskając je do piersi. Noworodek poszukał sutka, znalazł go i zaczął ssać z apetytem. — Mobalii — spytał Masangaya. — Chłopak? — Iyo — odparła dumna matka. Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się. — Botikala malamu — powiedział asystent medyczny. — Życzę zdrowia. — Bokende malamu — odpowiedziały dwie siostry. — Idź w pokoju. Masangaya dał znak Nzie, żeby wyszła z nimi. Na zewnątrz odwrócił się do niej i powiedział: — Mamy wielu chorych z wysoką gorączką. Niektórzy już zmarli. Musisz jak najszybciej zabrać swoją siostrę do domu. — Ale moi sąsiedzi w Yandongi są też chorzy na tę chorobę i podobno się ona rozprzestrzenia — powiedziała Nza. — Zeszłej nocy Ngasa straciła dużo krwi. Dzisiaj rano siostra Lucie dała jej zastrzyk. Spróbuję zabrać ją do domu jutro albo pojutrze. Potrzebuje zastrzyków poprawiających obraz krwi. — Posłuchaj mnie, Nza — powiedział Masangaya — zabierz ją stąd, jak tylko będzie mogła stanąć na nogi. Słyszysz mnie? — Tak monganga. Tak zrobię — odparła. Nza została z siostrą jeszcze godzinę, po czym pospieszyła do Yandongi, do swojego dziecka, obiecując, że wróci później z jedzeniem. Postanowiła nic nie mówić Ngasie Moke o plotkach, które narastały z dnia na dzień. Rozmawiano o tym szeptem. Przyczyna zgonów pozostawała tajemnicą. Starsi regionu i nganga 40 zebrali się, żeby omówić chorobę i zgony. Na pewno odkryją, jakie siły kryją się za rozprzestrzeniającym się zagrożeniem, i powiedzą mieszkańcom wiosek, co robić. Później, tego samego dnia Nza podążała w stronę pawilonu położniczego balansując na głowie tobołkiem, w który zawinęła talerz i emaliowany garnek wypełniony mwambe. Wokół oddziału internistycznego kręciło się więcej odwiedzających niż zwykle. Niektórzy szlochali, inni siedzieli na schodach i trzymali się za głowy. Wyszło czterech mężczyzn, niosąc ciało zawinięte w poplamione prześcieradła. Jakaś kobieta zawyła jak zwierzę złapane w pułapkę i rzuciła się na zwłoki. Odciągnięto ją. Zerwała bluzkę, która osłaniała jej piersi, padła na kolana, zaczęła bić pięściami w ziemię i posypała sobie głowę pyłem. Nza ściągnęła tobołek z głowy i zaczęła biec