Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Poprzez opary widziałem ludzi uchodzących na brzeg i przezierających się przez gęstwę trzcin, na podobieństwo żab przerażonych zbliżaniem się człowieka. Nagle biała smuga Snopa poczęła .pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem z domów tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejećhała po brzegu w jedną stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi. Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal fala. Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę, zataczając się wśród syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku brzegowi. Gdybym potknął się-byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem wyczerpany na szerokiej, piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż pod nosem nadchodzących Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć. Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o kilkanaście zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one nieskończenie wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami. Dopiero wtedy zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś - ocalałem. 13 Jak spotkałem się z wikarym ł'o tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń, Marsjanie wycofali się na pola pod Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś odchodzili w pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami powalonego kompana - przeoczyli niewątpliwie wielu takich rozsianych w pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu nie byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi, które przed stu laty zburzyło Lizbonę. Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął przecież walec za walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby, lądowy i morski, znając już w pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą energią. Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu z każdego zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i Richmondu wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez zwęglone, martwe pola, wszystkiego ze-dwadzieścia może mil kwadratowych, otaczające obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między sczerniałymi, zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się ofiarni zwiadowcy z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym ruchu Marsjan. Ci jednak pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli niebezpieczeństwo ludzkiej bliskości, toteż podejść bliżej niż o milę do któregoś z walców można było tylko za cenę życia. Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość drugiego i trzeciego walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach Horsell. Na wzniesieniu, ponad wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi budynkami, stanął na warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny wojenne i zeszli do jamy. Pracowali tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący się nad jamą słup zielonego dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a nawet, jak mówiono, z Banstead, Epsom i Downs. Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu, a przede mną ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i trudzie przedzierałem się przez ogień i dym płonącego Weybridge ku Londynowi