Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Co prawda, swatów nie przysłał, ja.1 obiecał, nie ożeni się z nią, pogrąży ją w smutku, al< któż tu jest winien? Czyż tylko on sam? Oboje s; winni,,. Więc niechby przyszła, niechby jeszcze kochała. Niechby tu była, była taka sama jak przedtem,,, bodaj jeszcze raz,., jeden,,, — Tur-czyn-ko! — sam- nie wiedział, jak wyrwało mu się z ust to wołanie. Turczynko! — odpowiedziało echo z przeciwnej, zalesionej strony góry i przebrzmiało, — Jesteś tu? — poniósł się znowu pełen tęskno • okrzyk... — Hryć czekał. Tu-u — powtórzyło słabe echo jego własnym gl sem i umilkło... Nasłuchiwał ze wszystkich stron ;. kiegoś szelestu, pragnął go tak bardzo, ale nic się r; poruszyło... Zadumał się Hryć — nie czekał już więcej. W i dział. Już jej teraz nie zobaczy. Pewnie się dowi działa, że Hryć się żeni z inną, więc nie przychód tu, płacze... Szedł zamyślony i nawet nie zauważył, że nit nad nim zasnuło się niepostrzeżenie chmurami, N bawern zimny wiatr rozkołysał drzewa, złowrogo grzmiało, a po chwili zaczęło błyskać. Raz po : i tak oślepiająco, że spłoszył się czarny koń Hryc zaczął stawać dęba. Nic dobrego nie wróży ten jego niepokój — m; Hryć i rozgląda się. Niebo też nic dobrego nie wróży, pokryło się gęs mi czarnymi chmurami. W lesie ciemnieje coraz 1: dziej, niebawem czuje Hryć na sobie duże kro deszczu, z początku pojedyncze, potem sypią się co rzęsiściej. Popędza konia, który kłusem pnie sic; Białej Ścieżce w górę, a potężne grzmoty wstrzą:- całą Czabanycią, toczą się po wszystkich innych górach i gdzieś się zatrzymują, przebrzmiewają. Hrycia smaga chyba podwójny deszcz, jeden z urwanej, jak się zdaje, chmury, i drugi — ze świerków. Jadąc kłusem rozgląda się chłopiec, gdzie by tu się ukryć bodaj na chwilę przed deszczem i uspokoić konia, który przestraszony błyskawicami i grzmo-tam już nie biegnie swoim zwykłym równym krokiem. Wąska Biała Ścieżka okalająca Czabanycię i prowadząca nad brzeg jaru rozmokła i chyży koń, co rwie się pod górę, ślizga się na niej niemal co chwila. Niebezpiecznie było jechać nad samą przepaścią na płochliwym koniu. Hryć zeskakuje z konia, prowadzi go za sobą i ogląda się. W głębi jaru szumi i kotłuje się mocno wezbrany od ulewy, wzburzony potok, porywa za sobą i niesie wszystko, na co się natknie. Tu i ówdzie staczają się z góry drobne kamienie, które porozmywał i poodrywał deszcz, toną w dole w wodzie... Hryć zatrzymuje się nagle. Na sterczącym z boku i jakby wyłonionym z wnętrza góry wzniesieniu, wśród gęsto tu rosnących rozłożystych świerków stoi, czy raczej kryje się między gałęziami, mała chatka--koleba. Stara i przechylona. Biała Ścieżka, po której jedzie Hryć, przebiega koło chatki, nie dochodząc do samych jej drzwi biegnie dalej, może w dół Czabanyci, którą przy tym opasuje - zresztą, nie wie tego Hryć. W chatce można jednak znaleźć jakieś schronienie. Stoi chatynka i jakby się sama pochyla nad przepaścią, ukazuje z jednej strony krzywe okienko i z drugiej tak samo skrzywione drzwi. Hryć decyduje się od razu. Wejdzie do tej chatki, 176 12 — w niedzielę rano... 177 przeczeka burzę, co rozpętała takie piekło nad lasem i górą, a potem pojedzie dalej. Jak sobie postanowił, tak też zrobił. Przystaje, przywiązuje konia przed chatą z tej strony, gdzie mniej zacina deszczem, i podchodzi do drzwi. Hryć musi się pochylić, bo rosły mężczyzna z trudem się mieści w małych, powykrzywianych drzwiach. I od razu aż się cofnął przestraszony. W tej samej chwili, gdy otworzył drzwi z zewnątrz, ktoś otworzył je od środka i Hryć nawet się nie spostrzegł, kiedy jakby spod ziemi wyrosła przed nim stara Cyganka, siwa, skudłaczona, z czarnymi, błyszczącymi oczami i uśmiechem na ustach. — Wejdź, synu, wejdź — śmiała się wymuszenie, najwyraźniej pokrywając tym śmiechem strach i niepewność. — Wejdź do środka. Już przeszło rok na ciebie czekam. Karty mi cię zapowiedziały. — Ustępując mu z drogi przycisnęła się do czarnej, zakopconej ściany, żeby mógł przejść. Ujrzawszy przed sobą tak niespodzianie straszną jak przywidzenie Cygankę, Hryć zawahał się w pierwszej chwili i rozejrzał dokoła. Nigdy jeszcze nie dojechał aż do tej chaty, mimo że tyle razy spotykał się z Tetianą w lesie. Dopiero dzisiaj, w burzę, coś go tu przywiodło! Jaka bieda, jaka nędza! Trochę barwnych, starych łachów, dwie cygańskie torby, kostur... Jakaś skrzyneczka zawalona świeżymi ziołami, na starej, zadymionej, niemal pustej półce — kawałek chleba, na żerdzi pod pułapem — stara czerwona chustka, jakich nie widać w okolicznych wsiach, i wianki suszonych grzybów, pod piecem ława, na piecu czarny jak cygańskie włosy kot, a jeszcze wyżej, na kominie — czarny oswojony kruk o grubym dziobie i błyszczących oczach. I tyle. — Usiądź, synu, u biednej Cyganki, usiądź! — za- prasza Mawra, do której zawędrował oto Hryć. — Siadaj, nie pogardź. Sama jestem w całym lesie, rzadko kiedy postanie tu ludzka noga. Żyję, jak widzisz, jak Bóg da. Dadzą mi coś dobrzy ludzie, to mam. Nie dadzą, żywię się korzonkami jak wszyscy nasi biedni Cyganie. Tak, tak. Siadaj. Nic nie mówiąc Hryć siada, nie odrywa wzroku od Cyganki, która pochyla się przed nim jakoś aż do ziemi przypominając mu trochę starego Andronatiego. Po chwili wstaje i wygląda przez wprawione prosto w ścianę szkło bez okiennej ramy. — Nie ma rady, deszcz jeszcze leje — tłumaczy mu Mawra. — Posiedź trochę u biednej Cyganki. Przecież sama jestem, samiuteńka na cały las i górę. Kiedy pójdzie ktoś po tej ścieżynie, to czasem widzę ludzką twarz, a jak nikt nie idzie — to nie. Posiedź, synku — mówiła z ożywieniem i wpatrywała się bacznie w jego oczy, przy czym jej oczy błyszczały dwakroć mocniej niż zwykle. — Dawno nie widziałam takiego pięknego królewicza jak ty — powiedziała Mawra i znowu kłania się pokornie. — Dawno, dawno — westchnęła. — Czy jesteś może tą Cyganką, o której mówią ludzie, że umie wróżyć i zna się na ziołach? — zapytał nagle Hryć, który również nie spuszczał z niej wzroku. — Bo ja wiem? Wielu jest Cyganów na świecie — odrzekła Mawra. — Ale wróżyć umiem, jeszcze jak! Co mi przyjdzie do głowy, wszystkiego się dowiem. Jeszcze jak! — powtarzam. Nia ziołach też się znam. Trzeba ci jakiegoś? — zapytała przypochlebnie