Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Mam na muszce prowadzącego - odezwał się Shea. - Ale nie mogę gwarantować, że go trafię, jeżeli się chociaż na sekundkę nie zatrzyma. - Daj jeszcze raz ognia pod nogi, tylko tym razem bliżej, żeby znowu ich przydusić do gruntu. Potem weź go na cel. Gdyby się połapał, co jest grane, mógłby położyć naszych chłopaków, zanim zdążylibyśmy go dopaść. Jeśli zacznie odwracać głowę, rozwal go. Shea złożył się bez słowa do strzału i posłał ze swojego M14 następną kulkę, która uderzyła w podłoże niespełna trzy stopy przed butami sadzącego przodem człowieka. - Cooper! Snyder! - warknął Steinmetz. - Wasz człowiek leży rozciągnięty na ziemi dwadzieścia stóp przed wami i po waszej lewej. Bierzcie go, teraz! - urwał, żeby poszukać wzrokiem drugiego z pozostałych Rosjan. - Russell i Perry, to samo odnosi się do was. Trzydzieści stóp na wprost. Już! Trzeci członek sowieckiego oddziału dywersyjnego nawet nie wiedział, skąd spadł cios. Umarł przywierając wciąż do gruntu i szukając tam osłony. Ośmiu kolonistów zamykało teraz kleszcze podchodząc od tyłu dwóch Rosjan, których cała uwaga skupiała się na kolonii. Wtem Steinmetz zamarł. Człowiek znajdujący się za dowódcą odwrócił się gwałtownie, kiedy Russell z Perrym rzucali się na niego, niczym ofensywni łącznicy szarżujący na quarterbacka. *** Porucznik Pietrow dostrzegł zbliżające się doń z dwóch stron cienie, kiedy zrywał się na nogi, by pokonać ostatni odcinek dzielący go od cieplarni. Obrócił się instynktownie gwałtownym ruchem korkociągu w momencie, kiedy Russell z Perrym już na niego wpadali. Jako opanowany profesjonalista powinien był z miejsca otworzyć ogień i położyć obydwu trupem. Zaskoczenie sprawiło jednak, że wahał się o ułamek sekundy za długo. Wyglądało to tak, jakby Amerykanie powstali z powierzchni Księżyca niczym demony. Zdołał jednak oddać strzał trafiając jednego z napastników w ramię. Potem błysnął nóż. Lewczenko patrzył przed siebie na kolonię. Nie zdawał sobie sprawy z trwającej za jego plecami rzezi, dopóki nie usłyszał stłumionego, ostrzegawczego okrzyku Pietrowa. Odwrócił się na pięcie i skamieniał ze zgrozy. Czterech jego ludzi leżało bez życia w księżycowym pyle. Okrążało go pospiesznie ośmiu Amerykanów, którzy wyrośli jak spod ziemi. Zaślepiony gwałtownym przypływem niepohamowanej nienawiści poderwał broń do strzału. W tym samym momencie zatoczył się trafiony pociskiem w udo. Stężały z niespodziewanego bólu nacisnął spust. Z serii dwudziestu pocisków większość poszybowała w księżycową pustynię nie czyniąc nikomu krzywdy, ale dwa odnalazły drogę do celu. Jeden z kolonistów upadł na wznak, drugi osunął się na kolana chwytając za ramię. I wtedy drugi pocisk rozerwał Lewczence szyję. Rosjanin zacisnął konwulsyjnie palec na spuście i nie celując już opróżnił magazynek do ostatniego naboju. Z przekleństwem na ustach zwalił się bezwładnie na ziemię. - Przeklęci Amerykanie! - wykrztusił w swoim hełmie. W jego przekonaniu byli diabłami i nie przestrzegali reguł gry. Leżał na plecach patrząc na stojące nad nim postacie bez twarzy. Rozstąpiły się przepuszczając jeszcze jednego kolonistę, który zbliżył się do Lewczenki i przykląkł przy nim. - Steinmetz? - wyszeptał zamierającym głosem Lewczenko. - Słyszysz mnie? - Tak, jestem na twojej częstotliwości - odparł Steinmetz. - Słyszę cię. - Ta twoja tajna broń... jak to urządziłeś, że twoi ludzie pojawili się znikąd? Steinmetz zorientował się, że jeszcze kilka sekund, a będzie mówił do martwego. - Za pomocą zwyczajnej łopaty - odparł. - Ponieważ wszyscy musimy tu nosić hermetyczne skafandry kosmiczne z samowystarczalnymi systemami podtrzymania życia, nie było żadnych problemów z zakopaniem ludzi w miękkim gruncie. - Byli oznakowani pomarańczowymi kamieniami? - Tak, siedząc na skalnej półce na zboczu krateru mogłem podpowiadać im, gdzie jesteście i kiedy mają wam spadać na plecy. - Nie chcę być tutaj pochowany - wymamrotał Lewczenko. - Powiedz mojemu krajowi... przekaż im, żeby kiedyś sprowadzili nas stąd do domu. Niewiele brakowało, a Steinmetz nie zdołałby się opanować. - Wszyscy wrócicie do domu - powiedział. - Obiecuję. *** W Rosji Jesienin odwrócił się z posępną twarzą do prezydenta Antenowa. - Słyszeliście - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Zginęli. - Zginęli - powtórzył mechanicznie Antonow. - Odnosiło się wrażenie, że ostatnie słowa Lewczenki wypowiadane są w tym pokoju. - Rozmowy, które prowadzili, przekazywane były przez dwóch członków załogi z ładownika księżycowego bezpośrednio do naszego centrum łączności kosmicznej - pospieszył z wyjaśnieniem Korniłow. Antonow odszedł od okna wychodzącego na salę kontroli lotów i opadł ciężko na fotel. W tym skurczonym i przybitym mężczyźnie nikt by nie poznał wielkiego chłopiska o posturze niedźwiedzia. Spuścił wzrok na swoje dłonie i potrząsnął ze smutkiem głową. - Błędy w planowaniu - odezwał się cicho. - Wysłaliśmy majora Lewczenkę i jego ludzi na pewną śmierć nie zyskując nic w zamian. - Nie było czasu na rzetelne zaplanowanie akcji - bąknął niepewnie Jesienin. - Uczyniliśmy wszystko, co w tych okolicznościach było możliwe - dorzucił Korniłow. - Mimo wszystko pozostaje nam jeszcze satysfakcja ze spaceru pierwszych ludzi radzieckich po Księżycu. - Jej blask już przygasł. - Głos Antenowa nosił brzemię klęski. - Nieprawdopodobny wyczyn Amerykanów przyćmi całą propagandową wartość naszego osiągnięcia. - Może uda nam się jeszcze temu zapobiec - powiedział cierpko Jesienin. Korniłow spojrzał na generała. - Poprzez wysłanie lepiej przygotowanego oddziału dywersyjnego? - Właśnie. - Czy nie lepiej zaczekać na ich powrót? Antonow zwrócił na Korniłowa zaciekawiony wzrok. - Co sugerujecie? - Rozmawiałem z Władimirem Polewojem. Poinformował mnie, że centrum nasłuchowe GRU na Kubie przechwyciło i zidentyfikowało telewizyjne seanse łączności amerykańskiej bazy księżycowej z pewnym ośrodkiem pod Waszyngtonem. Polewoj wysyła przez kuriera kopie zarejestrowanych rozmów. Jedna z nich dotyczy planowanego terminu powrotu kolonistów z Księżyca na Ziemię. - To oni wracają? - spytał Antonow. - Tak - odparł Korniłow. - Polewoj donosi, że za czterdzieści sześć godzin mają się połączyć z amerykańską stacją orbitalną, a następnie wylądować w porcie kosmicznym Kennedy'ego na przylądku Canaveral na pokładzie wahadłowca Gettysburg. Twarz Antenowa pojaśniała. - A więc mamy jeszcze szansę ich powstrzymać? Jesienin skinął głową. - Można ich zlikwidować w otwartym kosmosie, zanim przycumują do stacji orbitalnej