Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ataki stopniowo stawały się coraz cięższe, a ich cele nie ograniczały się tylko do zachodniej części Niemiec. Głównym punktem skupiającym naloty był Berlin, bombardowany kilkakrotnie w niewielkich odstępach czasu. Przez krótki okres nocne myśliwce brały również udział w walce jako wsparcie przeciwko dziennym nalotom. Wysyłanie wykwalifikowanego personelu latającego na pewną zagładę było błędem, który pociągnął za sobą poważne konsekwencje. Zastąpienie doświadczonych pilotów wymagało dłuższego czasu, a Messerschmitty i Junkersy, na których latali, nie mogły równać się prędkością z amerykańskimi myśliwcami osłony - Mustangami i Lightningami. Niewiele też mogły zdziałać przeciwko skoncentrowanej sile ognia zwartego szyku B-17. W tych dniach należałem do uprzywilejowanej grupki, wyłączonej z dziennych lotów bojowych. 6 marca 1944 roku mój Me 110, nie biorący udziału w operacjach po ostatnim locie bojowym, teraz został przez obsługę naziemną dopuszczony do lotów. Należało pilnie przeprowadzić oblot techniczny, aby upewnić się, że maszyna może już być wieczorem użyta w akcji. Wkrótce wystartowałem na próbny lot i jak zwykle wyszedłem w górę stromym wznoszeniem z całkowicie wychylonymi klapami, aby jak najszybciej nabrać wysokości. Znajdowałem się prawdopodobnie na wysokości około 100 metrów i miałem właśnie rozpocząć wytrzymało- ściowe próby samolotu - był to wymóg dopuszczenia maszyny do lotu bojowego - kiedy nagle coś dostrzegłem. Widok był tak niezwykły i nieoczekiwany, że początkowo zupełnie zbił mnie z tropu, po prostu nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Musiałem przyjrzeć się lepiej, aby otrząsnąć się z zaskoczenia. Latanie zawsze może dostarczyć jakichś niespodzianek, ale nigdy dotąd nie widziałem B-17 lecącego tak nisko. Nie miał żadnych dostrzegalnych śladów uszkodzeń i podążał w kierunku Den Helder, kursem równoległym do naszego, nad skrajem mojego lotniska. Naprawdę miałem wówczas twardy orzech do zgryzienia. Zaraz po starcie moja maszyna była niestateczna, nie mogłem więc otworzyć ognia, nie narażając się samemu na niebezpieczeństwo. Niewskazane było również zamknięcie klap, samolot bowiem odzyskałby wówczas stateczność, ale w wyniku takiego manewru mój Me110 straciłby wysokość i mógłbym opaść niżej, niż bym sobie tego życzył. Kiedy tak dumałem o tym wszystkim, B-17 oddalał się coraz bardziej. Obawiałem się, że mi ucieknie, a do tego nie mogłem dopuścić. Przeanalizowałem sytuację i podjąłem decyzję. Będę musiał pogodzić się z brakiem stabilności mojej maszyny, gdyż nie zdołam szybko tego stanu zmienić, a musiałem otworzyć ogień natychmiast, nawet jeżeli strzelanie do celu odległego bardziej niż zazwyczaj wiązało się z pewnym ryzykiem. Natychmiast zrealizowałem to, co postanowiłem. W rozmowach wielokrotnie podkreślałem, że to zestrzelenie wydawało mi się nieprzyjemne i nie fair, chociażby nawet wszystkie trzynaście kaemów B-16 było całe, a silniki sprawne i nic nie ograniczałoby ich ciągu i szybkości samolotu. Ale po prostu nie mogłem pozwolić mu uciec. Aby choć trochę zrekompensować stosunkowo dużą odległość, z jakiej atakowałem, starałem się maksymalnie skoncentrować na celowaniu i korzystając z pocisków smugowych, korygowałem ogień, aby precyzyjnie trafiać cel. Poza tym strzelałem płasko, na zasadzie polewania wężem ogrodowym, co oczywiście pogorszyło stosunek wystrzałów do trafień, ale mimo wszystko sprawiło, że do celu dotarło stosunkowo więcej pocisków. Pilot nie zmieniał trasy lotu i wkrótce na B-17 widać było skutki mojego ostrzału. Większe i mniejsze płomienie w kadłubie „Latającej Fortecy” (Flying Fortress) szybko się rozprzestrzeniały. Ponieważ coraz bardziej zwiększało się niebezpieczeństwo eksplozji i całkowitego zniszczenia maszyny, pilot, podporucznik Fourmy, posadził ją na kartoflisku niedaleko Quakenbrücka. Zagrożona wybuchem załoga ewakuowała się w wielkim pośpiechu i dowiedziałem się później, że oprócz dwóch lotników, którzy zginęli w czasie przymusowego lądowania, pozostałych ośmiu wzięto do niewoli. Ostatecznie, potężna eksplozja przypieczętowała los B-17. Nieco ponad trzy godziny później, o 15.53, porucznik Greiner do zdobytych w tym dniu trofeów dodał Consolidated B-24 Liberator. Podszedł od dołu niezauważony przez bombowiec i otworzył ogień. Serie z działek odcięły całą sekcję ogonową i Liberator zaczął gwałtownie spadać w niekontrolowanym korkociągu. Zanim rozbił się koło fabryki amunicji w Münsterlager, ośmiu członków dziesięcioosobowej załogi zdołało uratować się na spadochronach. Ogółem zestrzelił cztery amerykańskie czterosilnikowe bombowce w czasie nieco ponad pięciu tygodni, co dla wyszkolonego nocnego myśliwca było wiarygodną liczbą, i na jego koncie znajdowało się już dziewiętnaście zwycięstw. Szybko jednak zwiększył potwierdzone zestrzelenia do dwudziestu jeden: w czasie nalotu na Düsseldorf w nocy z 22 na 23 kwietnia strącił Halifaxa, a w nocy z 24 na 25 kwietnia - podczas nalotu na Karlsruhe - Lancastera. Wtedy też porucznik Greiner został odznaczony Złotym Krzyżem Niemieckim i mianowany dowódcą 11. Eskadry. Pododdział ten wchodził w skład IV/NJG 1. dowodzonego przez porucznika Heinza Schnaufera. Ten młody, odnoszący liczne sukcesy pilot, był już posiadaczem prestiżowego Krzyża Rycerskiego i miał na swoim koncie pięćdziesiąt pięć zwycięstw. Georg Greiner spotkał się wcześniej ze Schnauferem, gdy obaj byli kursantami w szkole nocnych myśliwców w Echterdingen. Odświeżyli znajomość, rozpoczynając jednocześnie służbę w II/NJG 1., ale zanim zdołali się zaprzyjaźnić, Greinera przeniesiono do stacjonującego w Leeuwarden II/NJG 2. Los zetknął ich ponownie w sierpniu 1943 roku, kiedy Schnaufer objął w IV/NJG 1