Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Z pewnością szczególnie lubią to dzieci. Daulo uśmiechnął się. - Tak jest w istocie. Zostały dla nich wybudowane specjalne tereny zabaw. Podobne są na Zewnętrznym Zieleńcu. - Machnął ręką w kierunku stref mieszkalnych, znajdujących się poza parkiem. - Widzisz, początkowo każda z pięciu części osady w kształcie trójkąta miała być własnością jednej rodziny. Niestety w ciągu ostatnich lat trzy z rodzin-założycielek rozpadły się bądź osłabły. To tamte trzy - dodał, wskazując w ich kierunku. - Tylko Sammonowie i Yithtrowie pozostali jako wyłączni właściciele swoich części. Jin kiwnęła głową. W jego głosie zabrzmiała nutka goryczy... - Wygląda na to, że wolałbyś, aby była tylko jedna taka rodzina - skomentowała bez zastanowienia. - Czy ty też byś tak wolała? - odparował. Spojrzała na niego zaskoczona pytaniem. Jego twarz przybrała formę obojętnej maski. - Sposób, w jaki twoja osada chce żyć, nie jest moją sprawą - powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. O jakąż to lokalną politykę się potknęła? - Gdyby zależało to ode mnie, wybrałabym pokój i harmonię pomiędzy społecznościami. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, po czym się odwrócił. - Pokój nie zawsze jest możliwy - powiedział twardo. - Zawsze istnieją tacy, których głównym celem jest niszczenie innych. Nie komentuj tego, dziewczyno - ostrzegła samą siebie. - Czy taki jest cel rodziny Sammonów? - zapytała cicho. Posłał jej spojrzenie ostre jak brzytwa. - Jeśli w to wierzysz... - Przerwał, wyraźnie niezadowolony. - Nie, to nie jest naszym celem - mruknął. - Pomiędzy naszymi rodzinami istnieje wiele drobnych konfliktów, ale ja mam dość marnowania w ten sposób mojej energii. Nasz prawdziwy wróg znajduje się tam, Jasmine Alventin. Nie w miastach czy po drugiej stronie parku. Wskazał na niebo. Prawdziwy wróg. My. Ja. Jin przełknęła ślinę. - Tak - wymamrotała. - Tu nie ma prawdziwych wrogów. Daulo odetchnął głęboko. - Chodź - powiedział, ruszając z powrotem w poprzek Małego Pierścienia. - Zaprowadzę cię na główne targowisko w naszej części osady. Potem może zechcesz zobaczyć Zewnętrzny Zieleniec i nasze jezioro. Targowisko usytuowane było wzdłuż brzegu trójkąta należącego do rodziny Sammonów. Jego lokalizację wyraźnie opracowano pod kątem handlu zarówno z własną częścią, jak i z tą leżącą po drugiej stronie drogi-promienia. Było to także dla Jin najbardziej znajome miejsce w całej Milice, stanowiące prawie dokładną kopię targowiska, które przed trzydziestoma laty odwiedził jej stryj. Tłoczny i kolorowy labirynt małych straganów, na których dostępne było wszystko, od żywności i skór zwierzęcych po usługi budowlane i małe urządzenia elektroniczne, wyglądał jak prawdziwe pandemonium. Jin nigdy nie rozumiała, jak można codziennie przychodzić do tego domu wariatów po zakupy i nie oszaleć. Teraz, kiedy się już tu znalazła, rozumiała to jeszcze mniej. Kiedy tak przebijali się przez tłum, Jin wypatrywała pilnie mojoków. Były tam, oczywiście, srebrnoniebieskie drapieżne ptaki, jadące spokojnie na specjalnych epoletach-żerdziach, które widywała na filmach z Qasamy. Trzydzieści lat temu każdemu dorosłemu towarzyszył jeden z nich, teraz, po szybkim oszacowaniu Jin stwierdziła, że liczba ludzi z mojokami stanowi nie więcej niż jedną czwartą ogółu. A więc prawie już zniknęły z miast - pomyślała, przypominając sobie rozmowę z D aułem wczorajszej nocy. W osadach natomiast wciąż stanowią poważną siłę. Czy to jest ta kwestia mojoków, o jakiej mówił Daulo? I czy "kwestia mojoków" była jedną z przyczyn wrogości pomiedzymi osadami a miastami, o której bez przerwy słyszała? Jeśli przywódcy Qasamy mieszkający w miastach zdecydowali w końcu, że towarzystwo mojoków jest niebezpieczne, sensownym byłoby wywieranie nacisku na pozbycie się ich na całej planecie. Z tym że osady nie mogły tego zrobić. Jakiekolwiek były długotrwałe skutki wywierane przez mojoki, nie można zaprzeczyć, że stanowiły one niezwykle skuteczną ochronę osobistą... a ludzie w qasamańskiej puszczy potrzebowali tak dobrej ochrony, jaka tylko była możliwa. Jin mogła zaświadczyć o tym osobiście. W sumie wyglądało więc na to, że projekt Moreau, przewidujący zasiedlenie Qasamy kolczastymi lampartami, rzeczywiście naruszył powszechną współpracę Qasaman, której tak obawiały się Światy Kobr... a ceną, którą musieli zapłacić, był fakt uczynienia tego świata jeszcze bardziej niebezpiecznym dla jego mieszkańców. Jak to ujął Daulo, zawsze istnieją tacy, których głównym celem jest zniszczenie innych. Czy Światy Kobr przyczyniły się do tego rodzaju uwag? Zrobiło jej się słabo na tę myśl. Ktoś w pobliżu wołał Jasmine Alventin... Oj, to ja, zorientowała się nagle. - Przepraszam, Daulo, co mówiłeś? - zapytała, czując jak z powodu zakłopotania kolejnym potknięciem, czerwienieją jej policzki. - Pytałem, czy nie chciałabyś czegoś kupić - powtórzył Daulo. - Przecież straciłaś wszystko w wypadku. Kolejny sprawdzian? - zastanawiała się Jin, czując przyśpieszony puls. Nie miała pojęcia, co normalna qasamańska kobieta mogła zabierać ze sobą na wyprawę do puszczy w poszukiwaniu robali. Nie, on chyba po prostu jest uprzejmy - powiedziała sobie. Nie histeryzuj, dziewczyno... ale też nie daj się zaskoczyć. - Nie, dziękuję - odpowiedziała. - Nie miałam niczego ważnego poza ubraniami. Będę ci wystarczająco zobowiązana, jeśli ofiarujecie mi odzież, którą pożyczyła mi twoja rodzina. Daulo kiwnął głową. - W każdym razie daj znać, jeśli coś ci się przypomni. Skoro już o tym wspomniałaś, czy zastanowiłaś się, kiedy chciałabyś wyjechać? Jin wzruszyła ramionami