Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Rozumiesz? Po zachodzie słońca już nie będzie miało znaczenia, czy jesteś w Itace, czy nie, gdyż Kazno- dzieja jest na tyle inteligentny, aby przez te kilka dni nie wychodzić z domu. - Ale wciąż zostało mi jeszcze dwanaście godzin... - Nie bądź głupi! - wykrzyknęła Myoko. - A co będzie, jeśli go nie znajdziesz? W tym domu, gdzie mieszkasz, nie ma nawet ciepłej wody, prawda? Jak mam wesoło spędzić Boże Narodzenie, wiedząc, że jeden z moich przyjaciół postanowił zamarznąć na śmierć? Powoli dawał się przekonać. Najbardziej trafiały do niego argumenty Myoko, która cały czas głaskała Ragnaroka po włosach. Wreszcie się pod- dał, wbrew swojemu pierwotnemu postanowieniu. Koszmary nocne, jakie męczyły go w ciągu ostatniego tygodnia, bardzo go osłabiły. - Nie martw się - uspokajała go Myoko. - Obiecuję, że już niedługo zobaczysz Kaznodzieję. II George wynajął na podróż lśniące, białe eldorado, które prowadziła Aurora, gdyż opowiadacz nigdy nie pomyślał o tym, aby zrobić prawo jaz- dy. Nie wyruszyli od razu, ale po spakowaniu bagażu zrobili rundkę wokół Wzgórza. Przejechali z jednego końca kampusu na drugi, oglądając znane i nieznane miejsca i ciesząc się swoim towarzystwem. Gdy jechali wzdłuż Plantacji Cornella, Aurora włączyła radio i wtedy właśnie wysłuchali pro- gnozy pogody na najbliższe dni. - Ale perspektywa - powiedziała Aurora. - Musimy się pośpieszyć, bo inaczej utkniemy po drodze. - Nie ma powodu do pośpiechu - uspokoił ją George. - Te burze śnieżne nic nam nie zrobią. Aurora spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Sądzisz, że nic nam nie grozi? - zapytała. - To pewne jak fakt, że koty nie fruwają. Na potwierdzenie tego odbyli jeszcze jedną niespieszną rundę przez środek kampusu. Gdy wjeżdżali na East Avenue, George dotknął nagle ra- mienia Aurory. - Zatrzymaj wóz - poprosił. Aurora nacisnęła hamulec i samochód stanął tuż przed wejściem do Day Hali. - Co się stało? - Chciałbym złożyć życzenia świąteczne przyjacielowi. Jest tam. - Wyciągnął rękę. - To ten pies, który znalazł mnie na Kościńcu. Luther odwrócił się, słysząc dźwięk otwieranych drzwi samochodu i natychmiast rozpoznał zapach opowiadacza, zanim jeszcze zobaczył je- go twarz. George zamierzał jedynie wyrazić mu swoją wdzięczność, ale dla psa ich eldorado było rydwanem białego ognia, owianym zapachem Nieba. - Hej, hej, miło cię widzieć! - George powitał psa, który biegł do nie- go, radośnie szczekając. Wysiadł z samochodu i wziął Luthera na ręce, ryzykując utonięcie w fali psich liźnięć. - Masz rację - zauważyła Aurora. - To naprawdę twój przyjaciel. - Jak myślisz - zapytał George, któremu nagle przyszło coś do głowy _ czy twoi rodzice mieliby coś przeciwko nie zapowiedzianemu gościowi? - Jeśli nie mają nic przeciwko tobie, nie będą mieli pretensji o psa. Ale co z jego właścicielem? - Nie sądzę, żeby miał właściciela - powiedział George. - Nie ma obroży, a poza tym nie zachowuje się tak, jakby do kogoś należał. Wiesz, co mam na myśli? - Nie - uśmiechnęła się Aurora. - Aleja nie piszę powieści, więc mu- szę ci ufać. No dobrze, dawaj go tutaj, jeśli zechce jechać z nami. George popukał Luthera po nosie. - Co o tym myślisz, mały? Chcesz pojechać do Wisconsin? To dale- ka droga. Po raz kolejny Luther zaufał swojej empatii, tym bardziej że sens wy- powiedzianych słów był dla niego całkowicie jasny: święty, który trzymał go w ramionach, zaproponował mu, że zawiezie go do Nieba białym ry- dwanem. Być może, tym razem będzie to prawdziwe Niebo. Luther był, co prawda, przygotowany na kolejne rozczarowanie, ale nie mógł zapo- mnieć o przywoływaniu wiatru. Jeśli ktoś w ogóle mógł zabrać Luthera do Nieba, to z pewnością ten właśnie człowiek. Cały czas pamiętał jednak o Blackjacku. Kot z wyspy Man był tak wściekły, gdy Luther zostawił go bez pomocy w zaspie śnieżnej, że nie chciał nawet słuchać jego wyjaśnień. Jeśli teraz wyjedzie bez pożegnania, to będzie potworny nietakt, ale wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Ry- dwany ognia nie czekają na nikogo -jedziesz albo nie. - Co ty na to, mały? - zapytał George, stawiając Luthera na ziemi. - Moja pani i ja musimy ruszać w drogę. Luther podjął natychmiastową decyzję, której później żałował, ale za- wsze w pewnym sensie żałuje się czegoś po podjęciu trudnej decyzji. Wskoczył do rydwanu, gdzie uderzył go w nozdrza mocny zapach Nieba. George także wsiadł do samochodu, zatrzasnął drzwi i ruszyli. Och, Blackjack, Blackjack, mam nadzieję, że mi wybaczysz... Ale zaraz, nagle coś mu przyszło do głowy. Gdy auto zwolniło na za- kręcie, Luther zobaczył przez tylną szybę eldorado znajomego Beagle'a. - Skippy! - zawołał Luther. - Skippy, spójrz tutaj! - Cześć, Luther! - odkrzyknął Skippy, zawracając i biegnąc za samo- chodem. - Co ty robisz tam w środku? Hau? Hau? - Posłuchaj mnie! - zawołał nerwowo kundel. - Chcę, żebyś przeka- zał coś Blackjackowi. - Dlaczego nie pojedziesz tym do niego? Czy wybierasz się gdzieś, Luther? Hau? Hau? Dokąd jedziesz? Hau? H... Biegnąc z maksymalną szybkością, aby nadążyć za samochodem, Beagle wpadł niespodziewanie na słupek podtrzymujący skrzynkę na li- sty. Głośne auu! zakończyło serię jego dociekliwych pytań. - Posłuchaj mnie! - zawołał Luther jeszcze raz do oszołomionego Beagle'a, który został już daleko w tyle