Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Napełnił co najmniej dwadzieścia fiolek i butelek. - Czy sporządził już raport? Troutman oblizał wargi. - Tak. Dzwonił do mnie wczoraj wieczorem i podał wyniki testów. - Podejrzewam, że nic nie znalazł? - Zgadza się. Wszystkie testy wypadły negatywnie. - Ma jakąś teorię? - spytał nieznajomy; w jego głosie pojawiła się nutka niepokoju. Ten niepokój udzielił się Troutmanowi. Klucz nie powinien się niczego obawiać. Klucz wiedział wszystko. - Uważa, że przeżyliśmy rzadki przypadek zbiorowej histerii. - Epidemia łagodnej histerii? - Tak. Dokładnie tak. - Więc nie wydał żadnych zaleceń? - Nic, o czym bym wiedział. - Czy zakończył badania? - Tak mi powiedział. Nieznajomy westchnął cicho. - Doktorze, wcześniej mówił mi pan, że wszyscy w miasteczku i w tartaku dostali nocnych dreszczy. Czy to prawda? Czy dosłownie wszyscy? - Nie - odrzekł Troutman. - Były wyjątki. Może około dwadzieściorga dzieci, wszystkie poniżej ośmiu lat. I dwoje dorosłych. Sam Edison i jego córka Jenny. - Ludzie, którzy prowadzą ogólnobranżowy sklep. - Zgadza się. - W ogóle nie skarżyli się na dreszcze? - W ogóle. - Czy korzystają z wody z wodociągów miejskich? - Wszyscy z niej korzystamy. - W porządku. A co z drwalami, którzy pracują na plantacjach drzew, za tartakiem? Niektórzy stale tam mieszkają. Wszyscy zostali zarażeni? - Tak. Doktor Evans też chciał to wiedzieć. Przeprowadzał rozmowy ze wszystkimi. - Nie mam więcej pytań do pana, doktorze Troutman, ale mam za to kilka rozkazów. Kiedy odłoży pan słuchawkę, usunie pan z pamięci całą naszą rozmowę. Rozumie pan? - Tak. Doskonale. - Zapomni pan o każdym słowie z naszej rozmowy. Skasuje pan to z pamięci zarówno świadomej, jak i podświadomej, tak że nigdy nie zdoła pan tego przywołać, choćby bardzo tego pragnął. Zrozumiano? - Tak. - Troutman kiwnął sztywno głową. - Po odłożeniu słuchawki będzie pan pamiętał tylko dzwonek - i pomyłkowy telefon. Czy to jasne? - Pomyłkowy telefon. Tak, jasne. - Bardzo dobrze. Proszę się rozłączyć, doktorze. - Lekkomyślność - fuknął poirytowany Troutman, odkładając słuchawkę. Gdyby ludzie uważali na to, co robią, nie wykręcaliby tylu złych numerów ani nie robili jednej dziesiątej innych pomyłek, którymi paprzą sobie życie. Ilu okaleczonych albo poparzonych pacjentów opatrzył, takich, którzy doznali urazu tylko przez własną nieuwagę, lekkomyślność. Całe zastępy. Setki. Tysiące! Czasem, kiedy otwierał drzwi poczekalni i zaglądał do środka, miał uczucie, że zdejmuje przykrywkę z patelni i widzi upakowane pstrągi. Wybałuszone ślepia, otwarte pyszczki. A to teraz? Zajęcie linii lekarzowi, nawet na pół minuty - no, to przecież mogło mieć cholernie poważne konsekwencje. Pokiwał głową, poruszony do żywego głupotą i niezdarnością współobywateli. Potem chwycił kanapkę z zimnym mięsem i wgryzł się w nią chciwie. O 11.45 Paul Annendale wszedł do gabinetu Sama Edisona, mieszczącego się na piętrze, dokładnie nad sklepem. - Zacny Edisonie, pragnieniem mym jest zabrać córkę twą na lunch. Sam stał przed biblioteką. Przerzucał kartki opasłego tomiszcza. - Spocznij, wasalu - powiedział, nie unosząc głowy. - Suweren zaraz poświęci ci swą uwagę. Gdyby Sam wybrał dla tego pomieszczenia określenie "biblioteka" zamiast "gabinet", byłby usprawiedliwiony. Dwa mocno wypchane, nieco podniszczone fotele z podnóżkami zajmowały centrum pokoju, zwrócone w kierunku jedynego okna. Dwie stojące lampy z żółtymi abażurami, każda umieszczona za fotelem, zapewniały odpowiednie, łagodne światło. Mały prostokątny stolik wypełniał przestrzeń między fotelami. Na dużej popielniczce, znajdującej się na stole, leżała obrócona cybuchem w dół fajka. W powietrzu unosił się wiśniowy zapach tytoniu Sama. Pokój miał powierzchnię dwanaście czy piętnaście stóp, ale całe dwie ściany, od podłogi do sufitu, były wyłożone tysiącami książek i setkami wydań różnych magazynów z dziedziny psychologii. Paul siadł i położył nogi na stoliku. Nie znał książki, którą przeglądał gospodarz, ale wiedział dobrze, że dziewięćdziesiąt procent tych książek dotyczy Hitlera, nazizmu i wszystkiego, co choć trochę zahacza o ten ideologiczno-polityczny koszmar. W maju 1945, odbywając służbę w wywiadzie, Sam znalazł się w Berlinie w niecałe dwadzieścia cztery godziny po wkroczeniu oddziałów alianckich. Był wstrząśnięty rozmiarem zniszczeń. Prócz ruin po alianckich bombach, pociskach z moździerzy i czołgów ujrzał zniszczenia spowodowane hitlerowską doktryną "spalonej ziemi". W ostatnich dniach wojny szaleniec ogłosił, że w ręce zwycięzców nie może się dostać nic wartościowego: Rzesza ma zostać obrócona w perzynę, tak by nawet jeden dom nie znalazł się pod obcym zarządem. Oczywiście większość Niemców nie była gotowa do tego ostatecznego kroku w zatracenie, ale część miała zamiar go uczynić. W oczach Sama ci, których ujrzał na wyburzonych ulicach, byli nie tylko ofiarami wojny, ale i rekonwalescentami po samobójczej gorączce, trawiącej cały naród. 8 maja 1945 został przeniesiony do komórki zbierającej dane o nazistowskich obozach śmierci. Kiedy cała prawda o holocauście wyszła wreszcie na jaw, kiedy stało się wiadome, że miliony mężczyzn, kobiet i dzieci przeszły przez komory gazowe, a setki tysięcy innych zamordowano strzałem w tył głowy i zakopano w rowach, Sam Edison, młody chłopak z zapadłego kąta w stanie Maine, nie potrafił znaleźć żadnego racjonalnego uzasadnienia tego koszmaru