Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

łając ogniem ciągłym. Lon uniósł się nieco, by przyjąć lepszą po- zycję do strzału, i przytrzymał spust, póki zamek nie zatrzymał się nad pustym magazynkiem. Kiedy założył nowy, wróg był już w odległości czterdziestu jardów, czyli w zasięgu granatów ręcz- nych. Wszyscy żołnierze, poza grenadierami uzbrojonymi w au- tomatyczne granatniki, nosili po dwa granaty ręczne. Użyto ich teraz, a eksplozje spowolniły przeciwnika, ale tylko na chwilę. Żołnierze w linii Zachodu padali. Następni jednak zajmowali ich miejsce i szereg szedł dalej. Jeżeli oddział Zachodu rozpoczął atak na kompanię Alfa w sile batalionu, dotarł na minimalny dystans, dysponując zaled- wie połową ludzi zdolną do walki. Żołnierze Alfy pozostali na ziemi, dopóki przeciwnik nie znalazł się w odległości piętnastu jardów. Wtedy Lon wydał rozkaz powstania i ataku. Przyszedł czas na walkę wręcz, na bagnety i pięści. Lon stał wraz ze swymi ludźmi, z karabinem w prawej ręce i pistoletem w lewej, strzelając z obydwu. Po opróżnieniu maga- zynka rzucił pistolet i ruszył na najbliższego wroga z bagnetem. Sparował pierwsze pchnięcie przeciwnika kolbą karabinu, po czym odwinął się od lewej i ciął bagnetem. Przeciwnik skontro- wał, obaj żołnierze zwarli się twarzą w twarz, przepychając się wzajemnie. Lon pchnął swój karabin i gwałtownie kopnął prze- ciwnika kolanem w krocze. Żołnierz zgiął się wpół, a wtedy Lon kopnął go ponownie, tym razem w twarz, zrzucając mu hełm z głowy. Kiedy przeciwnik upadł, Lon obrócił karabin i wypu- ścił trzystrzałową serię w jego klatkę piersiową z odległości nie większej niż kilkanaście cali. Nadchodził kolejny wróg. Lon nie zdążył się obrócić i zaata- kować, więc zamiast tego rzucił się na ziemię i przetoczył, wsta- jąc ponownie za plecami przeciwnika. Ten szybko odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Łonem. Powaliła go wystrzelona przez kogoś kula. Lon nie wiedział, kto strzelił. Ruszył w stronę najbliższego ze swych ludzi, szukając wroga. Wokół toczyły się dziesiątki pojedynków, trudno było odróżnić wrogów od sprzymierzeńców. Umożliwiał to tylko wzór masko- wania na uniformach i kształt hełmów. Z początku Lon nie dostrzegł najemników korpusu nadcią- gających z lewej flanki, zza pleców żołnierzy Zachodu. Minęły trzy albo cztery minuty, zanim napastnicy zdali sobie sprawę, że ich położenie stało się beznadziejne — i zaczęli się poddawać. Pojedynczo, po dwóch. Lon stał tak, jak w czasie starcia, z karabinem uniesionym do ramienia, otępiały, niemal jakby czekał na kolejnego przeciwni- ka. Świadom był tylko własnego ciężkiego oddechu oraz wy- czerpania i strachu, których nie miał czasu odczuwać w trakcie walki. — Poruczniku? — Lon nie odpowiedział, bo tak napraw- dę wcale nie słyszał ani nie widział stojącego obok Dirigentyj- czyka. — Lon? Zamrugał, powoli obracając głowę. Dopiero po chwili zro- zumiał, że to do niego się zwracają i rozpoznał głos mówią- cego. — O co chodzi, Phip? — spytał. — Krwawi pan. — Steesen wskazał lewą rękę Łona. Lon spojrzał w dół. Na ramieniu zobaczył rozcięcie. Sięgnął drugą ręką i dotknął rany. Faktycznie krwawiła. — Chyba tak — zgodził się. Nie czuł bólu, nie czuł w ogóle nic. — Już po wszystkim? — Tutaj tak. Kompania Bravo i chłopaki z trójki dotarli na czas. Reszta chyba nadal walczy. „Ilu ludzi mi pozostało?" — zastanawiał się Lon, ale zamiast tego zapytał: — Co z Deanem? — Phip i Dean byli jego najbliższymi przyjaciółmi w kompanii. — Trochę oberwał, ale nic mu nie będzie — odparł Phip. — Mocno nam dołożyli, Phip — powiedział Lon, myśląc o tym, że powinien sprawdzić, co z sierżantami, z Zieglerem i in- nymi, i z ich ludźmi. Musiał dowiedzieć się, jak bardzo było źle. Ale nie potrafił myśleć teraz o dwóch rzeczach naraz, a Phip po prostu stał bliżej niego. — To fakt — zgodził się — ale nieźle sobie poradziliśmy. Mamy powody do dumy. Niech mi pan pozwoli opatrzyć to ra- mię, poruczniku, zanim straci pan jeszcze więcej krwi. Lon chciał machnąć ręką, by pokazać, że nic mu nie jest, że na pewno są inni, którzy bardziej potrzebują pomocy, ale nie zdążył. Pociemniało mu w oczach i stracił przytomność; upadł- by, gdyby Phip go nie złapał. 27 Sen, który śnił, zniknął tak szybko, że nie udało mu się po przebudzeniu przywołać nawet części jego sensu. Zamrugał kilka razy, zanim zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie się znalazł. Powoli przypominał sobie fragmenty wydarzeń. Potem przyszło zaskoczenie. Nie obudził się w komorze regeneracyjnej. Leżał na pryczy. Widział światło, ale nie tak jasne, by raziło go w oczy. Nie był zaskoczony, widząc starszego sierżanta Jima Zieglera stojącego u stóp łóżka, ale nie spodziewał się obok Jima majora Esterlinga. — Witamy z powrotem, poruczniku — powiedział Esterling. Lon znowu zamrugał. Słowa powoli formowały się w jego umyśle, ale jeszcze wolniej docierały do ust. — Co się stało? — W kolejce do komór było zbyt wielu rannych, panie po- ruczniku — odpowiedział Ziegler. — Technicy medyczni mó- wią że zajęli się pańskimi ranami, po czym podali środki nasen- ne i przenieśli do łóżka. Na ramieniu miał pan sporą szramę, i kilka mniejszych skaleczeń. Powiedzieli, że stracił pan dużo krwi. — W rzeczywistości technik medyczny ujął to znacznie dosadniej, ale Ziegler nie chciał na razie mówić Łonowi, jak bar- dzo było z nim źle. — Ale teraz już nic panu nie będzie, sir. Jest pan znów zdrowy. — Co z kompanią? — spytał Lon. — Nie najlepiej, panie poruczniku, ale też nie tak źle, jak sądziliśmy